.: Strona Główna
 .: Forum
 .: O Stronie
 .: Dołącz do BatCave
 .: Wyszukiwarka


 .: Batman: The Movie
 .: Catwoman

 .: Batman
 .: Batman Returns
 .: Batman Forever
 .: Batman & Robin

 .: Batman Begins
 .: The Dark Knight
 .: The Dark Knight Rises

 .: Batman: Mask of the
 Phantasm
 .: Batman & Mr. Freeze:
 Subzero
 .: Batman & Superman:
 The World Finest
 .: Batman Beyond:
 Return Of The Joker
 .: Batman: Mystery of
 the Batwoman
 .: Batman: Gotham
 Knight

 .: Zawieszone
 .: Fanfilms


 .: Seriale Animowane
 .: Seriale TV


     .: INNE :: PUBLICYSTYKA :: AMERYKAŃSCY BOGOWIE :.

Wstęp

Komiksowi superbohaterowie to część amerykańskiej mitologii. Superman, Batman, Spider-Man... Te imiona zna każdy. Pojawili się kilkadziesiąt lat temu i zawładnęli wyobraźnią milionów czytelników. O ich przygody upomniało się także kino - ze zmiennym szczęściem. Zamaskowani faceci w trykotach nie byli jednak wcale pierwszymi postaciami z kart komiksów, które wkroczyły do Hollywood. Aby dzisiaj Człowiek-Pająk mógł święcić triumfy, wcześniej do Fabryki Snów musieli zawitać jego poprzednicy: Żólty Bobas, Gópi Kocur czy Mały Nemo. Niegdyś historyjki z ich udziałem uważano za śmiesznostki dla dzieci, dziś jest to szacowna klasyka. Dlatego też to od nich zacznie się nasza opowieść.

Narodziny Żółtego Bobasa

Yellow Kid
Kiedy mam ochotę szczerze i bezpretensjonalnie się pośmiać, sięgam po książkę Rogera Sabina "Comics, Comix & Graphic Novels: A History of Comic Art.". Autor bowiem, jako gorący patriota ze Zjednoczonego Królestwa, przy każdej okazji daje wyraz głębokiemu przekonaniu, iż cokolwiek Amerykanie bądź inni cudzoziemcy wymyśliliby w dziedzinie opowieści rysunkowych, brytyjska myśl artystyczna o wiele wcześniej poczyniła na tym samym polu równie doniosłe osiągnięcia. I tak na przykład nieprawdą jest, jakoby pierwszym komiksem na świecie był "The Yellow Kid" Richarda Outcaulta. Palmę pierwszeństwa według pana Sabina dzierżyć powinien "Ally Sloper's Half-Holiday" Gilberta Dalziela, publikowany oczywiście w Wielkiej Brytanii. A że pies z kulawą nogą o nim nie słyszał, to, rzecz jasna, efekt spisku światowych imperialistów.

Od takich rewelacji już tylko krok do stwierdzenia, że Amerykę odkrył Jan z Kolna, dajmy zatem spokój panu Sabinowi i pochylmy się nad gołymi faktami. A fakty są takie, że za datę narodzin światowego komiksu przyjęło się - czy to się komuś podoba, czy nie - uważać debiut "Żółtego Bobasa" na łamach "The New York Journal", czyli dzień 17 lutego 1895 roku.

"The Yellow Kid" jest dziełem prekursorskim także pod innym względem. Zaledwie dwa lata po premierze tytułowy bohater przeniósł się z papieru na taśmę filmową. Nie łudźmy się, nie powstało przy tej okazji żadne wielkie dzieło - zaledwie króciutka, czarno-biała kreskówka - ale od czegoś trzeba było zacząć. Kino wówczas, podobnie jak komiks, znajdowało się dopiero w stadium raczkowania.

Ziarno padło na podatny grunt, bo wkrótce potem na ekranie pojawiły się postacie z innych, zyskujących coraz większą popularność komiksów drukowanych na łamach prasy. Krazy Kat (1916 rok to data produkcji krótkometrażowych kreskówek z Gópim Kocurem), Popeye (w 1933 r. zrealizowano pierwszy z całej serii filmów rysunkowych o dzielnym marynarzu, "Popeye the Sailor with Betty Boop") czy Blondie (tu również powstała cała seria, ale - uwaga - filmów aktorskich, a nie tylko animowanych; pierwszy nakręcono w 1938 r.). Przy jednej z tego typu produkcji chciałbym zatrzymać się nieco dłużej.

Little Nemo
Serial "Little Nemo in Slumberland" Winsora McCaya ujrzał światło dzienne 15 października 1905 roku na łamach gazety "New York Herald" i już na pierwszy rzut oka odstawał od innych komiksowych publikacji. Choćby dlatego, że ukazywał się tylko w niedziele, gdy na historyjki obrazkowe redakcja przeznaczała więcej miejsca (co samo w sobie nie było jeszcze niczym nadzwyczajnym, wiele komiksów drukowano tylko w wydaniach niedzielnych), wyróżniał się też nadzwyczajną jakością wykonania (piękna secesyjna kreska do dziś budzi zachwyt) i nietypową tematyką. Tytułowy bohater, Nemo, to zwykły amerykański chłopczyk, który we śnie przemierza baśniową krainę zwaną Slumberland (Drzemkolandia - to tłumaczenie najbardziej dosłowne, chociaż niedoskonałe) i wraz z Księżniczką, córką Króla Snów, jej opiekunem, doktorem Pillem oraz nieusłuchanym Flipem, przeżywa dziwne przygody z pogranicza surrealizmu i groteski (jestem przekonany, że Tadeusz Baranowski, tworząc "Antresolkę profesorka Nerwosolka", musiał choćby w części inspirować się "Małym Nemo"). McCay ponad wszelką wątpliwość wyprzedził swój czas, nie wahał się bowiem stosować w swoim komiksie eksperymentów formalnych (ramki, liternictwo, kompozycja planszy), które wiele lat później zaczęli stosować inni, w przeświadczeniu, że sami je wymyślili.

Nieograniczona wyobraźnia Winsora McCaya spowodowała wśród czytelników dezorientację. Dla dzieci bowiem "Little Nemo" okazał się zbyt trudny, dla dorosłych - zbyt bajkowy. Nawet nieszczęsny "Slumberland" okazał się zbyt powikłanym słowem; gdy w roku 1911 autor przeniósł się do redakcji "New York American", wymuszono na nim zmianę tytułu na "Little Nemo in the Land of Wonderful Dreams". Wszystko to spowodowało, że dzieło McCaya stało się "najwspanialszym komiksem, jaki kiedykolwiek zrobił klapę" - jak głosi wstęp do zbiorczego wydania odcinków gazetowej serii z lat 1905-1914.

Jakąś tam popularność historyjka o zaspanym chłopcu musiała jednak zyskać, skoro w roku 1911 na ekrany wszedł animowany film "Little Nemo" z bohaterami znanymi z rysunkowej epopei. McCay miał swój udział niemal w każdym aspekcie powstania tego projektu: był scenarzystą, współreżyserem (wraz z J. Stuartem Blacktonem), no i oczywiście autorem strony graficznej (wieść niesie, że osobiście kolorował wszystkie klatki na taśmie 35 mm, co zajęło mu - bagatelka! - cztery lata). Przytomny rysownik zadbał też o to, aby film zareklamować także w komiksie. W jednym z odcinków Nemo spostrzega na ulicy plakat anonsujący kinowy spektakl ("Biggest theatrical event since the world began" - grunt to rzeczowo ująć temat), po czym z owego plakatu schodzą mu na powitanie postacie z filmu, włącznie z... samym Nemo. "Proszę się nie podrzeć, wasza wysokość" - mówi doktor Pill do rozdokazywanej Księżniczki. Filmowa adaptacja komiksu McCaya stanowi krok do przodu w porównaniu z czarno-białymi kreskówkami z początku wieku. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż drobiazgowo przygotowany "Little Nemo" to swego rodzaju pierwowzór dzisiejszych animowanych produkcji opartych na popularnych komiksach. Prasowe "stripy" ekranizuje się w końcu po dziś dzień - czego dowodem chociażby telewizyjny serial i cykl filmów na podstawie "Fistaszków" Charlesa M. Schulza czy też przygotowany właśnie "Garfield: The Movie" bazujący na wiekopomnym serialu Jima Davisa. A "Mały Nemo" w 1992 roku doczekał się nowej adaptacji ("Little Nemo: Adventures in Slumberland", reżyseria: Masami Hata i Masamori Hata; scenariusz m.in. pisali: Ray Bradbury, Chris Columbus i Jean Giraud!). Ale bez finezyjnej kreski McCaya to już nie to samo.

Komiksy walczą ze złem

Dick Tracy
"Lata dwudzieste, lata trzydzieste" - podśpiewujemy czasem, z sentymentem myśląc o czasach minionych. W Ameryce jednak w latach dwudziestych i trzydziestych niespecjalnie było się z czego cieszyć. Prohibicja, gangsterzy, kryzys, krach na giełdzie... Nawet komiksy - krzywe zwierciadło rzeczywistości - przestały być komiczne. Obok zabawnych bohaterów przeżywających slapstickowe perypetie na stronach gazet i czasopism zagościli samozwańczy ("The Phantom" Lee Falka i Raya Moore'a; "The Shadow" Waltera B. Gibsona) i uświęceni przez państwo stróże prawa ("Dick Tracy" Chestera Goulda) - będzie jeszcze o nich później mowa. Dzięki fantastycznemu "Flashowi Gordonowi" Alexa Raymonda okazało się, że ze złem można walczyć także na innych planetach. Nieoczekiwanie komiksy, uważane dotąd za źródło czystej rozrywki, zaczęły pełnić swego rodzaju funkcję terapeutyczną. Historie, w których zło zostaje ukarane, a waleczny i szlachetny bohater zawsze staje w obronie szarego człowieka, pozwalały czytelnikom, bombardowanym wiadomościami o kolejnych gangsterskich porachunkach, poczuć się odrobinę lepiej, choćby tylko przez chwilę (a kino podtrzymywało to uczucie: już w 1936 powstała adaptacja "Flasha Gordona" w reżyserii Fredericka Stephaniego, a w roku 1941 pierwszy z całej serii filmowych "Dicków Tracych" z udziałem Ralpha Byrda). Szybko się przekonano, że owa rysunkowa terapia dotyczyć może nie tylko spraw, nazwijmy to, etyki społecznej.

W 1933 roku pewien żydowski nastolatek z Nowego Jorku nazwiskiem Jerry Siegel, wyczytał gdzieś, jakie ciekawe wnioski paru ludzi w Niemczech wyciągnęło z obłąkańczej pisaniny pana Fryderyka Nietzchego. Przerażony Siegel postanowił w odwecie napisać fantastyczno-przygodowe opowiadanie, w którym główną rolę odgrywałby potworny humanoid z kosmosu, ucieleśnienie Nietzcheańskiej idei nadczłowieka. Z projektu nic nie wyszło (może i dobrze), pomysł jednak nie dawał chłopakowi spokoju. Parę lat później, w rozmowie z przyjacielem Joem Shusterem Jerry powrócił do tematu Übermenscha. Tym razem jednak najwyraźniej zmienił mu się światopogląd, postanowił bowiem wykorzystać superherosa w służbie ludzkości. Bohater, na co dzień udający fajtłapowatego dziennikarza, w chwilach zagrożenia ujawniał swą prawdziwą tożsamość - i oto Superman, ostatni mieszkaniec zniszczonej planety Krypton, wkraczał do akcji! Jego nadnaturalne moce pozwalały mu dosłownie na wszystko: potrafił latać, spojrzeniem topił metal, a ciężkie samochody podnosił niczym bryły styropianu. A kiedy już uporał się z niebezpieczeństwem, z powrotem przeistaczał się w ciamajdę i okularnika nazwiskiem Clark Kent.

Siegel i Shuster chodzili ze swoim projektem od wydawcy do wydawcy, ale wszyscy - dosłownie wszyscy! - odrzucili ich komiks jako zbyt młodzieńczy, dziecinny, niedojrzały. Wreszcie obydwaj panowie trafili do oficyny National Periodicals (późniejsze DC Comics), gdzie rozpoczęto właśnie pracę nad nowym magazynem "Action Comics". Redaktorzy, przyciśnięci terminami, gotowi byli na wszystko, byle tylko wydać o czasie pierwszy numer. Gdy pod rękę nawinął się "Superman", specjalnie nie wybrzydzali. W czerwcu 1938 roku "Action Comics" trafił do kiosków... Reszta to już historia. Albo raczej mit.

Jest super?

Superman Komiksowy
Na wołowej skórze nie spisałby wszystkich seriali telewizyjnych, kreskówek, słuchowisk radiowych, przedstawień, książek, komiksów i filmów, w których pojawił się Człowiek Ze Stali - ta klasyczna już dziś ikona amerykańskiej kultury. Najbardziej znany jest oczywiście kinowy cykl, w którym w Supermana wcielił się Christopher Reeve (1978 - "Superman: The Movie", reż. Richard Donner; 1980 - "Superman II", reż. Richard Lester; 1983 - "Superman III", reż. Richard Lester; 1987 - "Superman IV: The Quest for Peace", reż. Sidney J. Furie). Rzeczywiście trudno o lepszego odtwórcę tej roli: Reeve naprawdę wygląda, jakby wyszedł wprost ze stron komiksu. I naprawdę JEST Supermanem. Każdy inny aktor tylko Supermana udaje (a było ich naprawdę wielu, m.in.: Kirk Alyn w latach 40., George Reeves dekadę później, Dean Cain w znanym u nas serialu z lat 90. "Lois & Clark" czy Tom Welling w najnowszej produkcji telewizyjnej: "Smallville: Superman The Early Years").

O ile pierwszy film o Ostatnim Synu Kryptona zrealizowano z powagą i namaszczeniem (współtwórcą scenariusza był Mario Puzo, autor "Ojca chrzestnego"), o tyle w następnych częściach coraz wyraźniej dał się odczuć ton komediowy - najbardziej chyba w "Supermanie III", w którym obecność Kal-Ela stała się dla mieszkańców Metropolis jeszcze jednym elementem codziennego życia. Co najgorsze, sam Człowiek Ze Stali zaczął nieubłaganie ocierać się o śmieszność. Mimo niezaprzeczalnej ekranowej charyzmy Reeve'a rosła liczba krytycznych głosów: facet w czerwonych majtkach nałożonych na błękitny trykot w komiksie jeszcze ujdzie, ale w filmie wygląda zgoła niepoważnie.

Superman Filmowy
Coś jest na rzeczy: przygody Supermana, choć efektowne, nie wytrzymują konfrontacji z twardą rzeczywistością. Swego czasu Larry Niven (ten od "Pierścienia") w przezabawnym szkicu "The Man of Steel, the Woman of Kleenex" punkt po punkcie wykazał, że życie płciowe Kal-Ela z Lois Lane fizycznie nie ma prawa dojść do skutku, bo jeśli nawet Supek nie zgniótłby kobiety w uścisku swych mocarnych ramion, to sam wytrysk nasienia mógłby poczynić nieodwracalne szkody w ciele Lois czy wręcz nawet pozbawić ją życia.

Wszystko pięknie, tylko że z równym powodzeniem moglibyśmy napisać sążnistą analizę, iż z medycznego punktu widzenia bajka o Czerwonym Kapturku nie ma sensu. Nie dość, że w żołądku złego wilka znalazło się miejsce i dla dziewczynki, i dla babci, to jeszcze obydwie to doświadczenie przeżyły. Niepodobieństwo, prawda? A przecież "Superman" to bajka właśnie, której nie potrzeba na siłę urealniać. Albo poddamy się jej magii bez zadawania głupich pytań, albo od razu porozmawiajmy o czymś innym.

Przybysz z Kryptona to do dziś numer jeden wśród komiksowych superbohaterów, choć jego pozycja, niestety, zauważalnie słabnie. To, co stanowi o jego sile, jest też przyczyną jego ogromnej słabości. Dzięki swoim nadnaturalnym mocom Superman zawsze wygrywa, to jasne. Nie ma też wątpliwości, rozterek, dylematów; twardo stoi na straży jedynie słusznych wartości: "Truth, Justice and the American Way". Jest papierowy aż do bólu, zgoda. Ale zabierzcie mu jego supermoce, zróbcie zeń refleksyjnego myśliciela, zmieńcie w nim cokolwiek - i to już nie będzie Superman! Jego rola to być chodzącym (ewentualnie latającym) ideałem. I koniec, kropka. Ktoś zapyta: jakim cudem taka banalna, jednowymiarowa postać zdominowała wyobraźnię milionów ludzi? Stało się tak choćby z jednego powodu: Człowiek Ze Stali odwołuje się do tego, co w nas dobre, szczere, uczciwe. Dziecięca fascynacja superumiejętnościami Kal-Ela sprawia, że pragniemy stać się tak samo lub choćby w części szlachetni, jak on. Bo jeżeli Supermana - przybysza z innej planety, dla którego Ziemianie to tak naprawdę obca rasa - stać na altruistyczne gesty w obronie słabszych i cierpiących, to my tym bardziej możemy zdobyć się na odrobinę współczucia i poświęcenia.

Piękna to filozofia, tylko że niestety coraz gorzej wytrzymuje próbę czasu. Nie ma co ukrywać - świat się zmienił, zmienili się też czytelnicy komiksów. Na tle współczesnych produkcji, pełnych krwi i przemocy, "Superman" - i ten obrazkowy, i ten kinowy - sprawia wrażenie opowiastki z innej epoki. Ostatni Syn Kryptona jest zbyt staroświecki, a jego nauczycielska postawa przysparza mu więcej wrogów niż przyjaciół. W oczach dzisiejszych nastolatków Kal-El to stary nudziarz, śmieszny w swojej naiwności - i chyba to jest właśnie powód, dla którego kolejny film o Supermanie od kilku już lat rodzi się w takich bólach. W jaki sposób bowiem dopasować do dzisiejszej estetyki przygody bohatera, które zauważalnie trącą myszką? Panowie z Warner Bros. mają nie lada problem.

W 1997 roku powstał znakomity, przepięknie namalowany komiks Marka Waida i Alexa Rossa "Kingdom Come", dedykowany Christopherowi Reeve'owi. Oglądamy w nim postarzałego Supermana, który mając świadomość, że nie pasuje już do nowych czasów, skazał się na dobrowolne wygnanie w Bastionie Samotności. W chwili zagrożenia powraca jednak do Metropolis i raz jeszcze udowadnia, że mimo podeszłego wieku i reputacji mięczaka nadal jest najlepszy i najszlachetniejszy ze wszystkich superbohaterów. Nie da się jednak ukryć, że "Kingdom Come" to łabędzi śpiew Kal-Ela, echo dawnej chwały, która powoli odchodzi w niepamięć.
W czasach świetności Supermana nazywano go Człowiekiem Jutra (The Man of Tomorrow). Czyżby teraz miał się stać Człowiekiem Dnia Wczorajszego?

Baty dla Batmana

Młodszy o rok kolega Supermana (zadebiutował w maju 1939 roku na łamach magazynu "Detective Comics") na szczęście nie ma takich problemów, jak przybysz z Kryptona. Głównie dlatego, że Batman (w cywilu milioner Bruce Wayne z Gotham City) zawsze umiał dopasować się do zmieniających się trendów. Komiksy o mścicielu w kostiumie nietoperza w ciągu kilkudziesięciu lat oscylowały od mrocznego kryminału poprzez fantastyczny kicz aż po regularne opowieści grozy - dla każdego coś miłego! Niestety, wskutek telewizyjnych i kinowych adaptacji w świadomości przeciętnego zjadacza chleba utrwalił się głównie ów kiczowaty wizerunek Batmana rodem z jakiegoś nieszczęsnego wodewilu i operetki.

Zaczęło się w 1965 roku. Pewnego marcowego dnia Bill Dozier, doświadczony producent z wytwórni Paramount Pictures spieszył się na samolot. Przed startem postanowił kupić sobie coś do czytania; w kiosku jego uwagę przyciągnęła okładka komiksu, na której Człowiek-Nietoperz i jego młodziutki pomocnik Robin pracowicie okładali Riddlera, ten zaś, zamiast paść na ziemię, odbijał się od nich niczym wańka-wstańka.

Dozier nie przepadał za obrazkowymi historyjkami, czym prędzej jednak kupił komiks, żeby przekartkować go podczas podróży (dla formalności: był to "Batman" nr 171). Instynkt starego wyjadacza pomógł mu bowiem skojarzyć kilka faktów. "Po pierwsze, komiksy o superbohaterach sprzedają się jak świeże bułeczki" - pomyślał sobie producent. - "Po drugie, dzieci uwielbiają Batmana za to, że jest atrakcyjny, dorosłych zaś bawi jego groteskowy kicz. Po trzecie, i jedni, i drudzy uwielbiają oglądać telewizję". Wniosek mógł być tylko jeden.

Batman Serial z 1966
12 stycznia 1966 stacja ABC wyświetliła pierwszy odcinek serialu o Batmanie. Nikt, nawet jego twórcy, nie spodziewał się, że będzie to aż tak ogromny hit. Adam West, odtwórca roli Nietoperza, i Burt Ward, wcielający się w Robina, podbili serca Amerykanów. Scenariusze Billa Fingera (jakże niesłusznie dziś pomijanego współtwórcy postaci Batmana) nie pozwalały widzom oderwać się od ekranu. Co ciekawe, w pilotowym odcinku jako główny szwarccharakter wystąpił nie Joker, jakby można się było spodziewać, ale Riddler - ani chybi na pamiątkę owej samolotowej lektury Billa Doziera. Przewidywania spostrzegawczego producenta spełniły się w stu procentach: dzieciaki z zapartym tchem śledziły przygody Dynamicznego Duetu, dorośli zaś nasładzali się estetyką wyrafinowanego kiczu. A wyniki oglądalności rosły w zawrotnym tempie.

Batmania ciągnęła się przez trzy lata i zaowocowała m.in. filmem kinowym, stanowiącym odprysk serialu. "Batman" w reżyserii Lesliego H. Martinsona (1966) stanowił prawdziwe cacuszko dla miłośników cyrkowej pstrokacizny. Nawet nazwiska niektórych postaci mogą przyprawić o zawrót głowy - m.in. komandor Schmidlapp czy wiceadmirał Fangschliester. A już zupełnym rekordem świata jest filmowa tożsamość Catwoman: Kitanya Irenya Tatanya Karenska Alisoff, dla przyjaciół Kitka. Mimo telewizyjnych korzeni "Batman" Martinsona był pierwszym w powojennej historii pełnometrażowy filmem kinowym poświęconym komiksowemu superbohaterowi. Kal-El w owym czasie mógł pochwalić się najwyżej musicalem na Broadwayu i paroma czarno-białymi produkcjami typu "Superman w Scotland Yardzie" przeznaczonymi na mały ekran.

Telepstrokacizna, niestety, wywarła ogromny wpływ także na same komiksy. Wydawcy z DC Comics doszli do wniosku: skoro kicz się sprzedaje, zróbmy wszystko, aby "Batman" stał się jeszcze bardziej kolorowy, jeszcze bardziej infantylny, jeszcze bardziej nonsensowny. W końcu takiej mieszaniny cukru z lukrem nikt już nie mógł przetrawić; nakłady zaczęły lecieć na łeb, na szyję. Na gwałt potrzebne było lekarstwo - i lekarstwo się znalazło. Nietoperz ponownie stał się mrocznym, budzącym grozę detektywem (przechodniu, słysząc nazwisko Neal Adams, zdejm kapelusz; ten facet już w latach 70. zdefiniował wizerunek Batmana, który nie zmienił się praktycznie do dziś).

Kolejne kryzysy i dziejowe zawirowania Mroczny Rycerz przechodził bez większego uszczerbku, ale też i bez większych sukcesów. Ot, po prostu jeszcze jedna postać spośród całej galerii superbohaterów, nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Wydawało się, że czasy Batmanii minęły bezpowrotnie. Aż nadszedł rok 1986 - dokładnie dwadzieścia lat po premierze serialu. Na rynku ukazała się graficzna powieść Franka Millera "The Dark Knight Returns". Wielki artystyczny i komercyjny sukces. Arcydzieło komiksowej narracji. No i przede wszystkim dowód na to, jak wielkie możliwości kryją w sobie opowieści rysunkowe (niedawno ukazało się polskie wydanie "DKR", ale jego zakup zdecydowanie odradzam ze względu na skandaliczny przekład Tomasza Kreczmara).

"Powrót Mrocznego Rycerza" to opowieść o starzejącym się, ogarniętym nieuleczalną obsesją Batmanie. Ponury, brutalny komiks, który - niczym westerny Sama Peckinpaha - demistyfikuje legendę i jednocześnie wzbogaca ją o twardy, bebechowaty realizm psychologiczny. Joker to zdegenerowany homoseksualista, darzący Nietoperza mieszaniną miłości i nienawiści, Selina Kyle prowadzi agencję towarzyską, a Superman jest rządowym sługusem, wykorzystywanym w charakterze amerykańskiej Wunderwaffe.

Wykorzystując popularność "Powrotu...", rok później Frank Miller wystartował z nową opowieścią: "Batman: Year One" (z rysunkami Davida Mazzuchellego). "Rok pierwszy" pod wieloma względami przypomina swojego poprzednika - nastrojem, sposobem narracji, mrocznym realizmem. Pamiętać jednak należy, że "DKR" to apokryf, jedna z wielu możliwych wersji przyszłych losów Nietoperza, "Y1" zaś stara się wpisać w oficjalną linię fabularną wyznaczoną przez DC Comics. Nie znajdziemy tu, co ciekawe, ani groteski, ani fantastyki. "Rok pierwszy" to po prostu mocny kryminał, w którym Batman walczy z gangsterami i skorumpowanymi policjantami. W "Powrocie..." pojawiały się superłotry w stylu Jokera czy Two-Face'a; tu mamy jedynie Catwoman i całkiem realnego szefa mafii o przydomku Rzymianin (The Roman), który jeszcze nie wie, że w przyszłości zyska sławę jako Black Mask.

Mimo iż "Year One" nie dorównuje "Powrotowi...", obydwie historie przywróciły Nietoperzowi utraconą popularność. Rychło w czas, jako że wielkimi krokami nadciągały akurat pięćdziesiąte urodziny Mrocznego Rycerza. Z tej właśnie okazji w 1989 roku na ekrany kin triumfalnie wkroczył "Batman" Tima Burtona. Triumfalnie? Hm, to chyba pewna przesada. "Batman" sprzedał się jako produkt marketingowy, pod wieloma względami jednak daleko mu do ideału.

Reżyser, ku rozpaczy wielu Batfanów, odwołał się do jakże słusznie zapomnianej estetyki radosnego kiczu rodem z lat 60., przez co od razu skazał opowieść o Nietoperzu na artystyczny regres. Po drugie, w porównaniu z Jokerem brawurowo zagranym przez Jacka Nicholsona Batman (w tej roli nijaki Michael Keaton) wydaje się zbyteczny. A po trzecie, film twórcy "Edwarda Nożycorękiego" dokładnie tak samo ma się do rysunkowego oryginału, jak "Wiedźmin" Marka Brodzkiego do opowiadań Sapkowskiego - oczywiście z zastrzeżeniem, że Burtonowska wizja stoi o wiele klas wyżej od rojeń Michała Szczerbica. Autor "Soku z żuka" dość dowolnie potraktował komiksowe wątki - zamiast komisarza Gordona, twardego gliniarza w prochowcu, po ekranie lata jakiś pierdołowaty grubasek w mundurze krawężnika; zamiast Alfreda, kamerdynera o ciętym języku, zachowującego zdrowy dystans do ekstrawagancji panicza Bruce'a, wystąpił dobrotliwy, wiecznie przysypiający dziadunio. No i błąd największy: w roli prokuratora Harveya Denta Burton obsadził czarnoskórego Billy'ego Dee Williamsa. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Dent to ten sam facet, który po wypadku na sali sadowej objawia się jako gangster imieniem Two-Face (w "Batman Forever" gra go Tommy Lee Jones).

Batman Returns
Trzy lata później Tim Burton nakręcił "Powrót Batmana", przez krytyków najwyżej oceniany z całej serii. O wiele mroczniejszy od poprzednika (ciekawe, czy oryginalny tytuł, "Batman Returns", tylko przypadkowo nawiązuje do komiksu Millera?), zachowywał jednak większość jego wad. Reżyser znów beztrosko poprzerabiał wątki z pierwowzoru, znowu też uczynił z Nietoperza postać drugoplanową - tym razem konfrontując go z Pingwinem (Danny DeVito) i Catwoman (Michelle Pfeiffer).

Dwie Burtonowskie produkcje, mimo wszystkich swoich usterek, wydają się dzisiaj szczytem finezji w porównaniu z filmami Joela Schumachera, który przejął pałeczkę po producencie "Miasteczka Halloween". "Batman Forever" (1995, w roli głównej Val Kilmer) oraz "Batman i Robin" (1997, w roli głównej George Clooney) uwsteczniły historie o Nietoperzu już nawet nie do pstrokacizny z lat 60., ale wręcz do poziomu głupawych opowiastek z wcześniejszej dekady, w których Dynamiczny Duet walczył ze zbuntowanymi robotami i potworami z kosmosu (u nas "Batman i Robin" ukazał się w wersji dubbingowanej, co wystarczająco świadczy o tym, dla jakiego odbiorcy był przeznaczony). Reżyserowi najwyraźniej wydawało się, że nadmiar efektów specjalnych jest w stanie zatuszować scenariuszowe braki, a że nie miał własnego pomysłu na film, wzorował się na Burtonie - na tyle skutecznie, że przejął wszystkie wady jego rozwiązań artystycznych, zapomniał natomiast o zaletach.

Interesujące, że w tym samym czasie, gdy w kinie Batman przeżywał tak haniebny regres, w komiksowych zeszytach Mroczny Rycerz zaczął wreszcie pokazywać pazury. Po sukcesie "Dark Knight Returns" powstały takie opowieści, jak "Killing Joke" Moore'a i Bollanda (u nas wydany p.t.: "Zabójczy żart"), "Arkham Asylum" Morrisona i McKeana, "Venom" O'Neila i Garcii-Lopeza... A ograniczam się tylko do tytułów znanych w Polsce! Po klęsce upupionego "Batmana i Robina" szefowie DC Comics i Warner Bros. dostrzegli tę jakościową dysproporcję i na dłuższy czas pogrążyli się w rozmyślaniach, co z tym fantem zrobić. Minął rok 1999, sześćdziesiąte urodziny Nietoperza - wymarzona okazja na kolejną superprodukcję - a tu nic! Dopiero wraz z nastaniem XXI wieku ze strzępów plotek i sprzecznych informacji wyłoniła się zapowiedź nowego filmu: Darren Aronofsky i Frank Miller pracują nad ekranizacją "Roku pierwszego"!

Będzie to z pewnością projekt skrajnie różniący się od dokonań Burtona i Schumachera, choćby dlatego, że po raz pierwszy mamy do czynienia z adaptacją konkretnej opowieści (dotąd w napisach pojawiała się informacja: "Based on the characters created by Bob Kane"). Nie mówiąc o silnie zaakcentowanym wątku kryminalnym, o którym pisałem wyżej. Udział Franka Millera pozwala oczekiwać naprawdę porządnego, soczystego, inteligentnego komiksowego kina. Niżej podpisany czeka już premiery jak kania dżdżu. Nawiasem mówiąc, mam ochotę zadać pytanie: ten "Rok pierwszy" to właściwie który rok? "Batman" Boba Kane'a zadebiutował, jak wiadomo, cztery miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej, u Millera jednak na biurku przekupnego komisarza policji stoją figurki Snoopy'ego i Charliego Browna - a "Fistaszki" przecież ujrzały światło dzienne dopiero w latach pięćdziesiątych. Ciekawostka.

Koniec Złotego Wieku

Mówiąc o czasach debiutu Batmana i Supermana, amerykańscy badacze historii komiksu używają sformułowania: Złoty Wiek (The Golden Age). Nie dlatego, żeby przełom lat 30. i 40. obfitował w jakieś szczególne artystyczne osiągnięcia czy też odznaczył się rekordowymi wynikami sprzedaży, jakie nie powtórzyły się już nigdy później. Nie w tym rzecz. Złoty Wiek był to po prostu czas autentycznych pasjonatów, wizjonerów i prekursorów, którzy nie mieli nic poza głową pełną pomysłów. I od jakości tych pomysłów zależała ich dalsza kariera.

Oprócz Kal-Ela i Bruce'a Wayne'a jedną z czołowych postaci Złotego Wieku jest z pewnością Wonder Woman, niezwyciężona Amazonka z Rajskiej Wyspy, wysłana przez królową Hipolitę, by zaprowadzić pokój na świecie (debiut w styczniu 1942 roku na łamach magazynu "Sensation Comics"). Twórca tej postaci, William Moulton Marston, był z zawodu psychologiem i - jak by to delikatnie powiedzieć - wiedział, o co mu chodzi. Na planszach komiksu aż roi się od różnych umiejętnie zamaskowanych dwuznaczników i podtekstów. Wonder Woman to niby wcielenie niewinności, ale raz po raz albo ona kogoś krępuje, albo jest krępowana; w użyciu bez przerwy są jakieś więzy, pejcze, kajdanki... Nie mówiąc już o seksownym kostiumiku pięknej Amazonki. Nic więc dziwnego, że młodociani czytelnicy szaleli za Cud Kobietą, choć zapewne nie bardzo wiedzieli właściwie, dlaczego ("Wonder Woman" doczekała się kilku adaptacji: w 1967 roku na fali popularności Batmanii Bill Dozier zrealizował przyjęty z mieszanymi uczuciami telefilm "Wonder Woman: Who's afraid of Diana Prince?", utrzymany w tonacji... komediowej. W 1974 powstał kolejny telefilm, "Wonder Woman", na którym widzowie nie zostawili suchej nitki. Prawdziwym sukcesem okazał się dopiero nakręcony rok później serial "New Original Wonder Woman" z Lyndą Carter w roli głównej).

Captain America
Rok przed debiutem Anielskiej Amazonki na rynek wkroczył przebojem Captain America (marzec 1941). Już okładka pierwszego zeszytu nie pozostawiała wątpliwości, z jakiego typu bohaterem mamy do czynienia - Cap bezceremonialnie walił w szczękę samego Adolfa Hitlera. Genetycznie zmodyfikowany superżołnierz, stanowiący uosobienie amerykańskiego patriotyzmu, w czasie II wojny światowej zagrzewał wysłanych na front chłopców do walki z faszystowskim imperium, a jego największego przeciwnika, Red Skulla, niektórzy do dziś uważają za najlepszego komiksowego szwarccharaktera wszech czasów. Do popularności jego przygód przyczyniła się z pewnością grafika Jacka Kirby'ego, dziś uważanego za absolutnego klasyka opowieści rysunkowych. Niestety, po zakończeniu wojny seria o Kapitanie pogrążyła się w otchłani zapomnienia, nikt bowiem nie miał dobrego pomysłu, co z tym bohaterem zrobić. Na przełomie lat 60. i 70. podjęto próbę ożywienia legendy - najpierw z udziałem Kirby'ego, później bez - jednak z dziwnym skutkiem. Gdy wyszła na jaw afera Watergate i Nixon stracił na popularności, Cap na kartach komiksu odkrył, że przywódcą tropionego przezeń globalnego spisku jest sam prezydent USA, maskujący fałszywym uśmieszkiem swe nikczemne zamiary. Kapitan Ameryka wyrzekł się wówczas własnego kraju i własnej tożsamości - na szczęście, nie na długo, znamienny jest jednak ten dramatyczny gest oszukanego patrioty (gwoli formalności, Cap zagościł na ekranie jeszcze podczas wojny: w 1944 roku Elmer Clifton nakręcił cudownie kiczowaty film "Captain America", stworzony jakby z myślą o przyszłych fanach telewizyjnego Batmana; Tej ekranizacji nie dorównały następne: ani ta z 1979 roku - reż. Rod Holcomb - ani ta z roku 1991 - reż. Albert Pyun. Co ciekawe: w żadnej z aktorskich opowieści o przygodach Kapitana nie pojawia się jego najzajadlejszy wróg Red Skull).

Niestety, nic, co dobre, nie trwa wiecznie. Złoty Wiek nieodwołalnie się skończył z nastaniem lat 50. Opowieści o superbohaterach straciły urok nowości i wszystko wskazywało na to, że ta moda wkrótce przeminie. Na domiar złego w 1954 roku dr Frederic Wertham - określany przez ironistów mianem "the greatest villain in the history of comic books" - rozpętał prawdziwą antykomiksową krucjatę. W swojej histerycznej książce "Seduction of the innocent" dowodził, że obrazkowe historyjki deprawują młodych czytelników scenami okrucieństwa i dewiacji seksualnych (Wertham np. zarzucał Batmanowi homoseksualizm oraz pedofilię - no bo w końcu co Bruce Wayne i Dick Grayson mają lepszego do roboty w chwilach wolnych od łapania zbirów?). To nie były dobre czasy dla komiksów.

Wydawcy gorączkowo szukali sposobów na wyjście z kryzysu. Jeden z nich, Martin Goodman, sprawujący kontrolę nad firmą zmieniającą nazwy częściej niż tytuły publikowanych magazynów, zastanawiał się nawet, czy nie pozbyć się w diabły tych kolorowych zeszycików, skoro przez nie są tylko same kłopoty. Już miał to nawet zrobić, ale żona ubłagała go, aby znalazł jakieś zajęcie jej młodemu kuzynowi Stanleyowi Lieberowi. Tak to w życiu bywa: Goodman dzierżył stery wydawnictwa żelazną ręką, ale wobec małżonki okazał się miękki jak wosk. Zatrudnił więc Stanleya, nie przypuszczając nawet, że w ciągu zaledwie czterech lat ten facet - już pod nazwiskiem Stan Lee - stworzy coś, co potomni z nabożnym szacunkiem będą nazywać imperium Marvela.

Radioaktywność jest dobra na wszystko

Stan Lee
Stan Lee nie marnował czasu. Na początku pisał głównie scenariusze na zadane tematy, szybko jednak dała o sobie znać jego szalona wyobraźnia. Zafascynował go bohater komiksów Carla Burgosa z lat 40., znany jako Human Torch - Ludzka Pochodnia (choć w oryginale był to android). Stan zmodyfikował pierwotny pomysł: zrobił z Pochodni człowieka i obdarzył go równie niesamowitym towarzystwem. Siostrą, która staje się niewidzialna i parą przyjaciół, z których jeden rozciąga swe ciało jak gumę, drugi zaś wygląda jak agresywna pryzma cegieł. A wszystko to wskutek tajemniczych promieni, które przeszyły ich ciała podczas kosmicznej wyprawy. Tak narodziła się Fantastyczna Czwórka, czyli "Fantastic Four" (debiut: listopad 1961). Reed Richards, Johnny Storm, Sue Storm i Ben Grimm podbili serca czytelników nie tylko swymi nadzwyczajnymi mocami i wdziękiem osobistym, ale także tym, że w przerwach między widowiskowymi walkami przeżywali codzienne troski i radości amerykańskiej rodziny (Reed to mąż Sue i szwagier Johnny'ego - tylko biedny Ben jest w tym towarzystwie outsiderem).

Jack Kirby
Stan triumfował. Nie dość, że udowodnił wujkowi Goodmanowi, iż potrafi zarobić pieniądze dla firmy, to jeszcze miał po swojej stronie najzdolniejszego artystę komiksowego swoich czasów: Jacka Kirby'ego. Z wolna bystry scenarzysta zajmował w wydawnictwie coraz wyższą pozycję. Przejął m.in. kontrolę nad magazynem "Amazing Fantasy", dla którego większość materiału tworzył introwertyczny rysownik Steve Ditko. Rzecz sprzedawała się kiepsko i w 1962 roku Stan musiał podjąć decyzję o zamknięciu pisma. Wraz z Ditką postanowili wydać jednak ostatni, pożegnalny numer. W środku znalazła się historia o fajtłapowatym uczniaku nazwiskiem Peter Parker, którego ukąsił radioaktywny, zmutowany pająk. Po tym wydarzeniu uczniak ów nabrał niezwykłych mocy: potrafił chodzić po ścianach, reagował z niezwykłym refleksem, a tajemny "pajęczy zmysł" ostrzegał go przed niebezpieczeństwem. Nikomu nie muszę tłumaczyć, o kim mowa: na świecie pojawił się Spider-Man (debiut: sierpień 1962)! Magazynu "Amazing Fantasy" nie udało się uratować, czytelnicy jednak masowo zaczęli się domagać powrotu Pająka. Odzew zaskoczył nawet samego Stana, ten zaś na szczęście umiał rozpoznać żyłę złota, kiedy na nią natrafił. W marcu 1963 ukazał się pierwszy numer magazynu "The Amazing Spider-Man". W tym samym roku Lee nadał wydawanej przez siebie linii komiksów nazwę Marvel Comics Group (dla porównania: nazwę DC Comics oficjalnie zatwierdzono dopiero w 1977 roku).

Fantastic Four
"Fantastic Four" i "Spider-Man": dwa gigantyczne sukcesy. Niejeden po takim osiągnięciu założyłby nogę na nogę i spokojnie czekał do emerytury. Ale nie Stan Lee! Jeszcze przed "Pająkiem" ujrzała światło dzienne kolejna jego seria stworzona wespół z Jackiem Kirbym. Jej bohater, naukowiec Bruce Banner, został porażony serią radioaktywnych promieni, które uczyniły zeń zielonoskóre, przerażająco silne monstrum o bardzo małym rozumku. Tak narodził się Hulk (debiut: maj 1962). Latem 1963 roku Stan "The Man" - jak sam siebie nazywał - i Kirby "The King" zaprezentowali swoim czytelnikom "najdziwniejszą grupę superbohaterów na świecie" (tak brzmiała zapowiedź reklamowa). Grupa owa składała się z rozmaitych mutantów płci obojga (z anomaliami genetycznymi nie ma żartów!), odrzuconych poza nawias społeczeństwa i zjednoczonych przez telepatę na wózku inwalidzkim, profesora Charlesa Xaviera. Jako drużyna pod nazwą "X-Men" stanęli do walki z innymi dziwostworami, którym marzyło się opanowanie świata. A liczebność bohaterów gwarantowała jeszcze intensywniejsze perypetie towarzysko-rodzinne, niż w przypadku Fantastycznej Czwórki.

Kolejny superbohater stworzony przez Stana na pierwszy rzut oka wydaje się człowiekiem ułomnym, jest bowiem niewidomy. Stracił wzrok jako dziecko, ratując przechodzącego ulicą ślepca spod kół ciężarówki przewożącej tajemnicze substancje (oczywiście radioaktywne). Kontakt z owymi substancjami pozbawił Matta Murdocka jednego zmysłu, wyostrzył natomiast wszystkie pozostałe. Już jako dorosły mężczyzna, pracując w zawodzie pranika, Matt przywdział kostium Daredevila, by walczyć ze złoczyńcami (debiut: maj 1964).

X-Men
To naprawdę interesujące, jak wielu bohaterów Stana Lee zawdzięcza swe moce promieniom X. Łatwo dostrzec w tym element zimnowojennej propagandy - Stan jako zawzięty antykomunista nie pomijał żadnej okazji, aby za pośrednictwem swoich superherosów dowalić czerwonym. Kiedy jednak po Dallas, Watergate i Wietnamie nastroje wśród młodych czytelników raptownie się zmieniły, Lee bez mrugnięcia okiem dostosował się do potrzeb rynku i wyrugował ze swoich komiksów niewygodne politycznie treści. Zmiany w świadomości odbiorców nie pozostały bez wpływu na charakter opowieści rysunkowych. W latach 70. u Marvela pojawiły się dwie postacie, o których dekadę wcześniej Stan nie chciałby nawet słyszeć. Pierwsza z nich to stworzony przez Lena Weina i Johna Romitę agresywny Kanadyjczyk, który w przerwie między kolejnym cygarem i entym kuflem piwa puszczał w ruch pięści uzbrojone w potężne metalowe pazury. Logan alias Wolverine został powołany do życia jako pozbawiony skrupułów przeciwnik łagodnego (w zasadzie) Hulka, czytelnicy jednak pokochali go tak mocno, że już wkrótce Wolvie dołączył do regularnego składu X-Men i dziś trudno sobie tę grupę wyobrazić bez niego.

Podobna przemiana zaszła w przypadku drugiego z Marvelowskich antybohaterów. Frank Castle, eks-komandos, którego żona i dzieci zginęły wskutek gangsterskich porachunków w Central Parku, brał odwet na bandytach, eliminując ich z zimną krwią. Twórcy postaci Punishera, Gerry Conway i John Romita, postanowili z bezwzględnego Castle'a uczynić przeciwnika Spider-Mana. Z komiksu wynikało, że metody samotnego mściciela są z gruntu niewłaściwe i człowiek ten, choć niegdyś szlachetny, przesiąknął złem, z którym, wydawałoby się, walczył. Pająk próbował wskazać mu odpowiednią drogę (ukarać, nastraszyć, ale nie zabijać), podłożyli mu jednak nogę czytelnicy. Frank Castle trafił na czas, który uczynił zeń idola - podobnie jak idolami stali się bohaterowie filmów "Brudny Harry" i "Życzenie śmierci". Rychło Punisher z postaci negatywnej stał się pozytywną (i doczekał się własnej serii), choć metod działania nie zmienił ani trochę.

Większość wymienionych przeze mnie serii Marvela i DC (a nie wspomniałem ani słowem o tych mniej popularnych: "Thorze", "Iron Manie", "Flashu", "Green Lantern") doczekała się telewizyjnych adaptacji: kreskówek, seriali, filmów. Hulk zaistniał na małym ekranie w 1977 roku (w podwójnej roli głównej Bill Bixby jako Bruce Banner i Lou Ferrino jako zielone alter ego). W tym samym roku swoją sieć rozsnuł Człowiek-Pająk (w roli głównej Nicholas Hammond). Adaptację "Fantastycznej Czwórki" spotkał przedziwny los: pełnometrażowy film powstał w 1994 roku (reż. Oley Sassone), nigdy jednak nie ukazał się oficjalnie ani na ekranach kin, ani na kasetach wideo (podobno okazał się aż tak zły, że wstrzymano decyzję o rozpowszechnianiu).

Stan Lee wiedział, że to za mało. Konkurencja deptała mu po piętach (już za chwilę miał wejść na ekrany "Superman" Richarda Donnera), czarodziej z Marvela postanowił wyruszyć na podbój Hollywood. Zadanie jednak okazało się trudniejsze, niż przypuszczał.

Desperacko szukając sukcesu

Flash Gordon
Ogromne powodzenie kinowej wersji "Supermana" spowodowało, ze inni także postanowili zarobić na ekranizacjach komiksów. W 1980 roku producent Dino de Laurentiis wyłożył pieniądze na adaptację "Flasha Gordona" w reżyserii Michaela Hodgesa. W roli tytułowego bohatera wystąpił barczysty Sam J. Jones, a z samego Flasha zrobiono gwiazdę amerykańskiego futbolu - w oryginale jest to "Yale graduate and world-renowned polo player". Zaangażowano niezłą obsadę (Max von Sydow, Topol, Timothy Dalton), efekty specjalne i zdjęcia też nie pozostawiały wiele do życzenia (jak na owe czasy, rzecz jasna), no i nie można zapomnieć o znakomitej muzyce Queen. Niestety, stary Dino rękę miał czemuś przyciężką i "Flash Gordon" pod jego egidą okazał się nudnym, niestrawnym gniotem, pozbawionym polotu i fantazji. Do tego jeszcze fabuła ewidentnie przeznaczona dla młodego odbiorcy kłóciła się ze scenami o jawnie erotycznym charakterze (z udziałem apetycznej Ornelli Muti i nie tylko).

Ta oscylacja między patosem a śmiesznością, zapoczątkowana w "Supermanie", cechowała większość komiksowych adaptacji zrealizowanych w latach 70. i 80. Nie uniknął jej nawet "Kaczor Howard" Willarda Huycka, wyprodukowany przez George'a Lucasa (1986). W oryginale była to całkiem błyskotliwa satyra na superbohaterów wszelkiej maści (komiks Steve'a Gerbera ukazał się dokładnie dziesięć lat wcześniej nakładem Marvela). Filmowy "Howard", nawet jeżeli jest satyrą, to nie bardzo wiadomo, na co. Twórca "Gwiezdnych wojen" najwyraźniej chciał zrobić dobrze swoim biznesowym partnerom (równocześnie z premierą "Nowej nadziei" Marvel wypuścił obrazkową wersję tego filmu i oczywiście zarobił na tym krocie), niestety efekt okazał się odwrotny od zamierzonego. Kaczor jako zbawca świata nie podbił serc widzów, a humor obrazkowego pierwowzoru ulotnił się na rzecz komizmu - powiedzmy - raczej nie zamierzonego przez autorów.

Punisher
Z owego groteskowo-patetycznego nurtu wyłamał się "Punisher" Marka Goldblatta (1988) ze scenariuszem Boaza Yakina (tego od "Fresha"!). Produkcja ta, choć nie najwyższych lotów, dowiodła, że komiksowe filmy można robić inaczej niż z monumentalnym zadęciem. Frank Castle, zagrany przez Dolpha Lundgrena, nie próbował ratować ludzkości i nie epatował supermocami, tylko po prostu robił swoje: likwidował gangsterów wszelkimi dostępnymi środkami. Niestety, jedną z licznych wad ekranowego "Punishera" okazała się zaledwie śladowa zgodność z oryginałem. Gdyby nie nazwisko głównego bohatera, film Goldblatta nie różniłby się niczym od reszty sieczkowatych produkcji sensacyjnych, jakich Lundgren na koncie ma mnóstwo.

Gdy lata 80. dobiegały końca, wielu producentów, rozczarowanych porażkami, zwątpiło w sens kręcenia adaptacji opowieści rysunkowych. I wtedy właśnie pojawił się Tim Burton ze swoim "Batmanem". Reżyser uzmysłowił bliźnim prawdę tak oczywistą, że aż zapomnianą: komiksy o superbohaterach to przede wszystkim zabawa! Dlatego też filmy zrealizowane na ich podstawie mają nie smędzić, ale bawić właśnie. Z tego zadania "Batman" wywiązał się w stu procentach, a zabarwione makabrą poczucie humoru Burtona stało się wzorcem dla reżyserów, którzy za wszelką cenę zapragnęli powtórzyć jego sukces. Pojawiła się "Rodzina Addamsów" Barry'ego Sonnenfelda (1991) na podstawie rysunkowego cyklu Charlesa Addamsa, publikowanego w "The New Yorker".

Pojawił się "Dick Tracy" (1990) z cudownie twardogłowym Warrenem Beattym po obu stronach kamery (przez wielu krytyków film ten uznawany jest za jedną z najdoskonalszych ekranizacji komiksowych wszech czasów; niżej podpisany zachowuje wstrzemięźliwość w zachwytach). Na fali Batmanii - tym razem kinowej - odgrzebano nawet takie ramoty z lat 30., jak "Phantom" (1996, w roli głównej Billy Zane) i "The Shadow" (u nas jako "Cień", 1994, w roli głównej Alec Baldwin). Choć obrazkowe pierwowzory powstały wcześniej niż serial Boba Kane'a (o czym mowa była wiele akapitów temu), ich filmowe adaptacje zbyt natrętnie kojarzą się z opowieścią o Nietoperzu. Moda na makabrę, umiejętnie podtrzymana przez Batmanowski sequel (a także - poza komiksowym nurtem - przez takie produkcje, jak "Dracula" Coppoli i "Wywiad z wampirem" Jordana), spowodowała, że inspiracji zaczęto szukać nie tylko na wykopaliskach, ale i wśród współczesnych tytułów. Tak powstał "Kruk" Alexa Proyasa (1994, na podstawie serialu Jamesa O'Barra), wystylizowana opowieść o zemście zza grobu. Bohater, rockowy poeta Eric Draven (w tej roli Brandon Lee), na ekranie najpierw ginął wraz z narzeczoną, zamordowany przez grupę bandytów, a potem powracał z zaświatów, aby ich wszystkich surowo ukarać. O popularności filmu przesądziła - co tu ukrywać - tajemnicza śmierć odtwórcy głównej roli. Niestety, poza nastrojową warstwą wizualną i świetnie dobraną ścieżką dźwiękową niewiele dobrego da się o "Kruku" powiedzieć, tym bardziej że sama fabuła pierwowzoru jest żywcem wzięta z komiksowej serii "Deadman" z przełomu lat 60. i 70., rysowanej przez Neila Adamsa. Różnica polega głównie na tym, że tytułowy bohater "Truposza" nie był żadnym poetą, tylko cyrkowym akrobatą i żaden ptaszek mu nad głową nie latał.

W tym samym roku, co "Kruk", ekrany kin zdobył szturmem film, który z makabrą niewiele miał wspólnego, odznaczał się natomiast wybitnie absurdalnym humorem, wskazującym na nie-tak-całkiem-odległe pokrewieństwo z Burtonowską wizją Jokera. Komiksowy pierwowzór opowieści o biurowym nieudaczniku Stanleyu Ipkissie był wówczas tak mało znany, że niewiele osób spośród wybierających się na "Maskę", zdawało sobie sprawę, że ma do czynienia z adaptacją kolejnej historyjki rysunkowej. Film Charlesa Russella, oprócz tego, że ustanowił nowy standard w dziedzinie efektów specjalnych, uczynił gwiazdę pierwszej wielkości z Jima Carreya, odtwórcy głównej roli. Pokazał też, że dzięki umiejętnemu marketingowi można z tytułu, który wcześniej nikomu nic nie mówił, zrobić gigantyczny superprzebój. "Maska" stała się wydarzeniem sezonu, pierwszym prawdziwym hitem od czasu Burtonowskiego "Batmana". Nic więc dziwnego, że umocniła coraz wyraźniejszy trend w dziejach ekranizacji komiksów: producenci zabrali się za filmowanie niezbyt popularnych, ale obiecujących pozycji w nadziei, że uda się trafić na równie wielki złoty samorodek, co komedia o zakręconym facecie z zieloną gębą (przy okazji Jim Carrey zdyskontował swój sukces, wcielając się w Riddlera w "Batman Forever" i praktycznie powtarzając własną rolę z "Maski").

W ramach owego poszukiwania skarbów przeniesiono na ekran m.in. "Strażnika czasu" Mike'a Richardsona i Marka Verdeheina (1994, reż. Peter Hyams, w roli głównej Jean-Claude Van Damme) oraz "Tank Girl" Alana Martina i Jamiego Hewletta (1995, reż. Rachel Talalay, w roli głównej Lori Petty; w TVP emitowano niegdyś ten film pod tytułem: "Wystrzałowa dziewczyna"). O ile "Timecop", jako historyjka sensacyjno-fantastyczna, prezentował przyzwoity rzemieślniczy poziom i doczekał się nawet paru pochlebnych recenzji, o tyle adaptacja "Tank Girl" okazała się wielkim niewypałem i doprowadziła do likwidacji tytułu. Anarchistyczne i mocno pieprzne historyjki z postrzeloną Czołgistką ukazywały się na łamach brytyjskiego magazynu "Deadline", który jako pismo kontrkulturowe raczej nie mógł liczyć na wielkie fundusze. Ewentualny sukces filmu oznaczałby dla wydawców zastrzyk żywej gotówki, tak się jednak nie stało. Mocno ugrzeczniona wersja kinowa (w której - co trzeba przyznać - nie brakowało odjazdowych momentów) nie mogła równać się z komiksem przełamującym bariery obyczajowe z impetem czołgu tytułowej bohaterki.

W roku 1995 nie tylko Tank Girl desantowała się do Hollywood z Wielkiej Brytanii. W jej ślady poszedł Sędzia Dredd (debiut w 1977 roku na łamach magazynu "2000 AD"), jeden z nielicznych europejskich superbohaterów, którego Amerykanie zaakceptowali jak swego. Niestety, także i w tym przypadku krwisty i pełen czarnego humoru oryginał polukrowano, a obsadzenie w tytułowej roli Sylvestra Stallone przybiło tylko gwóźdź do trumny, jaką okazał się film Danny'ego Cannona "Judge Dredd". Nie chodzi nawet o marne aktorstwo Sly'a; rzecz w tym, iż gwiazdor za wszelką cenę chciał wybić się przed graną przez siebie postać. W rezultacie zamiast Dredda (który nigdy, nawet na stole operacyjnym, nie pozbywa się zasłaniającego twarz hełmu) widzimy na ekranie Stallone'a z obowiązkową giwerą i w stroju organizacyjnym, czyli przepoconym podkoszulku typu bokserka. Danny Cannon tłumaczył potem, że to nie tak miało być, że odtwórca głównej roli szarogęsił się na planie i stąd wynikł cały ten bałagan. Szkód jednak nie dało się naprawić.

Obserwując ową inwazję drobnicy, trudno nie zadać sobie pytania: co się stało z pierwszoligowymi bohaterami? Dlaczego przez tyle czasu nie ekranizowano komiksowych tytułów, które naprawdę były popularne i osiągały największe nakłady? Czy rynkowi giganci, Marvel i DC, pogrążyli się w śpiączce? Nie. Nie pogrążyli się w śpiączce. Zapomnieli tylko o starej jak świat zasadzie, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. I zanim się spostrzegli, pod samym nosem wyrosła im konkurencja.

Z piekła rodem

Po roku 1986 wiele się zmieniło w komiksowym świecie. Obok "Powrotu Mrocznego Rycerza" ukazała się miniseria Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa "Watchmen", równie wysoko oceniana, co opowieść Millera. W "Nadzorcach" superbohaterowie przedstawieni zostali jako antypatyczne typy z poważnymi zaburzeniami osobowości. Moore (a Miller pośrednio też) dowodzi, że największym wrogiem obrazkowych herosów jest nie żaden Joker czy Moloch, ale przemożna, niepohamowana, granicząca z obsesją potrzeba, by w nocy założyć kostium, wyjść na ulicę i zrobić tam porządek. Ci ludzie pilnie potrzebują pomocy psychiatrycznej; na naszych oczach nieubłaganie pogrążają się w szaleństwie. "Co po 'Watchmen' można jeszcze narysować?" - pytał retorycznie Alan Moore, głęboko przekonany, że ostatni rozdział w historii superbohaterów należał do niego. Tym przekonaniem na długi czas skutecznie zaraził innych.

Gdy po piętnastu latach zapytano Moore'a, jak z perspektywy czasu ocenia "Watchmen", odparł z goryczą, że udało mu się osiągnąć efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. "Nadzorcy" mieli bowiem stanowić ostrzeżenie przed nadciągającą brutalizacją komiksów, ich sukces tymczasem zapoczątkował modę na mroczne historie z udziałem bezwzględnych bohaterów. Synonimem takowych stało się w latach 90. jedno słowo: Image.

Wydawnictwo pod taką nazwą zaistniało na początku ubiegłej dekady z inicjatywy kilku scenarzystów i rysowników rozgoryczonych coraz gorszymi warunkami pracy w gigantycznych, skostniałych komiksowych korporacjach, takich jak Marvel. Tworzenie opowieści rysunkowych przerodziło się w biznes, a decydujący głos zamiast artystów mieli urzędnicy w garniturach, którzy nigdy w życiu nie narysowali ani jednego obrazka. Wśród zbuntowanych grafików znalazł się pewien młody gniewny nazwiskiem Todd McFarlane. Czytelnicy go uwielbiali, zwłaszcza za serię o Spider-Manie (w Polsce znamy m.in. historię "Torment"), menedżerom zaś przeszkadzał jego zbyt sztywny kark. Wreszcie Todd miał dosyć nieustannych przepychanek, zabrał swoje zabawki i wyniósł się z Marvela. To samo zrobiło kilku innych zapaleńców. Wspólnie postanowili stworzyć oficynę, w której nikt nie narzucałby im, co mają rysować, a czego nie. Pomysł, choć mocno ryzykowny, okazał się strzałem w dziesiątkę. Komiksy sygnowane znakiem Image zaczęły osiągać niebotyczne nakłady, dzięki czemu już wkrótce wydawnictwo buntowników stało się równorzędnym konkurentem Marvela i DC.

Spawn
W maju 1992 roku Todd opublikował pierwszy zeszyt ze swej nowej autorskiej serii. Rzecz dotyczyła komandosa, który został podstępnie zamordowany i trafił do piekła, ale ubłagany przezeń Lucyfer odesłał go z powrotem do świata żywych. Nieszczęsny Al Simmons, pragnąc zobaczyć żonę, nie wziął pod uwagę, że władca demonów ma własne plany co do jego osoby. Lucyfer zamienił żołnierza w monstrum imieniem Spawn, które podczas Armagedonu ma stanąć na czele piekielnej armii.

"Spawn" stał się ogromnym hitem, mimo iż tak naprawdę pomysł McFarlane'a nie wyróżniał się niczym odkrywczym - może poza wyjątkową dawką krwawej przemocy. Na szczęście poszczególne epizody przygód pułkownika Simmonsa zaczęli tworzyć scenarzyści tej klasy, co Frank Miller czy Neil Gaiman, dzięki czemu poziom całej serii znacznie się podniósł.

Pięć lat po komiksowej premierze Spawn zawędrował na duży ekran. W tytułową postać wcielił się Michael Jai-White, a na drugim planie pojawili się m.in. Martin Sheen jako Jason Wynn i John Leguizamo w roli demonicznego Clowna. Mimo szumnych zapowiedzi i osobistego udziału Todda McFarlane'a w produkcji filmu, rzecz okazała się niewypałem. Już obrazkowy pierwowzór opierał się bardziej na rozbuchanych rysunkach niż na scenariuszu. A kiedy w kinowym "Spawnie" (reżyseria: Mark A.Z. Dippé) tych rysunków zabrakło, sama fabuła - mocno naciągana zresztą - nie była w stanie uratować całości. Nie mówiąc o wyjątkowej fuszerce, jaką okazała się postać Lucyfera. Niżej podpisany dodałby jeszcze, że w ekranowej wersji zabrakło najciekawszych postaci z drugiego planu, czyli pary policjantów: Sama Burke'a i Twitcha (pojawiają się w finale, ale jeśli ktoś akurat w tym momencie kichnie, to może ich przegapić). Mimo wszystkich tych zarzutów film swoje zarobił i obecnie trwają prace nad sequelem. Nie wiadomo, po co. Na marginesie: tych fanów Spawna, którzy zastanawiają się, dlaczego od pewnego czasu bohater chodzi z twarzą przewiązaną sznurowadłem, spieszę poinformować, że jest to pamiątka po spotkaniu z Batmanem (crossover Franka Millera i Todda McFarlane'a "Spawn/Batman", zaskakująco słabe zresztą), które to spotkanie pułkownik Simmons zakończył z wbitym w czerep Batarangiem.

Komiks, którego nie ma

Niezniszczalny
"Co po 'Watchmen' można jeszcze narysować?" - pytał Alan Moore. No i rzeczywiście, wydawało się, że po serialu o Nadzorcach nie da się już nic odkrywczego powiedzieć na temat psychiki komiksowych superherosów. Przez 15 lat wszyscy tak myśleli. A potem przyszedł M. Night Shyamalan i nakręcił film "Niezniszczalny".

Zachwycałem się tą produkcją w innym miejscu (felieton "Święty superbohater") i dlatego nie chciałbym powtarzać raz napisanych uwag. Opowieść Shyamalana nie stanowi adaptacji żadnego komiksu, mówiąc jednak o ekranizacjach opowieści rysunkowych, nie można pominąć "Niezniszczalnego", jako że do tego właśnie nurtu film ów ściśle nawiązuje. Jest to kino komiksowe w najczystszym - i kto wie, czy nie najdoskonalszym - wydaniu.

Wyższość "Unbreakable" nad klasycznie rozumianymi adaptacjami polega między innymi na tym, że reżyser nie odtwarza, nie opowiada znanej historii od nowa, ale tworzy własną legendę o superbohaterze; rysuje komiks, którego nie ma. Podejmuje przy tym dialog z autorami wiodących "graphic novels", wnosi znaczący głos w dyskusji na temat duchowej kondycji zamaskowanych mścicieli.

Wydaje mi się, że "Niezniszczalny" stanowi polemikę przede wszystkim z "Watchmen". Bohaterem, Davidem Dunnem, targa ten sam dziki instynkt, który popycha do czynu Nadzorców Alana Moore'a. O ile jednak Rorschacha czy Komika (The Comedian) przywodzi on do zguby, dla Davida Dunna stanowi ratunek. Przestając tłumić w sobie żądzę naprawy świata i ulegając popędowi, stadionowy ochroniarz odnajduje sens życia, spełnia się jako mężczyzna, jako ojciec i jako superbohater.

Niezniszczalny
Shyamalan przewrotnie też odwrócił schematy nakazujące, by na scenie najpierw pojawił się heros, a dopiero potem jego wróg. W "Niezniszczalnym" to ten zły, czyli Mr. Glass, przywołuje tego dobrego. Nie mówiąc o tym, że na przekór modzie nakazującej przeładowanie komiksowych filmów bombastycznymi efektami specjalnymi, "Unbreakable" to wyciszony, kameralny dramat psychologiczny.

Opowieść twórcy "Szóstego zmysłu" stanowi dowód na to, że kino nie straciło jeszcze swego obserwacyjnego zmysłu; że jest w stanie reagować na pewne emocje, sensy, przekazy zaczerpnięte z innych mediów; że wciąż toczy z widzem intelektualną grę. M. Night Shyamalan nakręcił film znaczący. Nie należy on jednak do tej samej wspólnoty, co "Batmany", "Maska" czy "Spawn". Kasetę wideo czy płytę DVD z "Niezniszczalnym" należy położyć na jednej półce z graficznymi powieściami Millera i Moore'a (a może jeszcze i z "Rising Stars" J. Michaela Straczynskiego, które - jak dochodzą mnie słuchy - w tym roku ukażą się w Polsce) jako przypomnienie, że nawet największy kamień milowy nie oznacza końca drogi. I wbrew przypuszczeniom autora "Nadzorców", ostatni rozdział historii superbohaterów nie został jeszcze definitywnie napisany.

Marvel kontratakuje

Zanim pojawił się Shyamalan ze swoim "Niezniszczalnym", potentaci z wydawnictwa Marvel postanowili, że najwyższa już pora pokazać wszystkim, kto tu naprawdę rządzi. Nagle bowiem okazało się, że niegdysiejszy komiksowy gigant przestaje się liczyć na rynku. Zbuntowani artyści odeszli, najpopularniejsze serie pogrążyły się w marazmie: "X-Men" rozczłonkowali się na "X-Force", "X-Factor", "eXcalibur" i Bóg jeden wie, co jeszcze; Spider-Man zaliczył istny atak klonów, w którym nie szło się już połapać, kto jest prawdziwy, a kto skopiowany; Punisher balansował w jakimś dziwnym rozkroku między życiem a śmiercią... A czytelnicy mieli tego wszystkiego coraz bardziej dość.

Blade
Na szczęście dla szefów Marvela ratunek nadszedł z kinowego ekranu. W 1998 roku Stephen Norrington nakręcił film "Blade" o czarnoskórym łowcy wampirów. Postać ta zadebiutowała w 1973 roku na kartach komiksowej serii Marva Wolfmana "Tomb of Dracula". Blade, którego nazwać można Punisherem horroru, egzystował sobie bezpiecznie na obrzeżach uniwersum Marvela, aż jego gwiazda w pełni rozbłysła za sprawą produkcji Norringtona.

Nie ma co ukrywać - to był hit. I tak naprawdę pierwsza udana ekranizacja na koncie firmy Stana Lee. "Blade" miał to, co bezpowrotnie stracił na przykład "Batman" pod batutą Joela Schumachera - klimat, który sprawiał, że widzom chciało się siedzieć w kinie i kibicować bohaterowi. Ogromna w tym zasługa Wesleya Snipesa, odtwórcy głównej roli. Łowca wampirów w jego wydaniu jest naprawdę "cool" - do dziś mam w pamięci scenę, gdy Blade łapie w powietrzu czarne okulary, odciąwszy łeb wampirowi, który mu je ukradł. Nie można też zapomnieć o niezłej roli sarkastycznego wygi Krisa Kristoffersona (niżej podpisany najbardziej żałuje, że stworzony do ról upiorów Udo Kier nie pograł sobie, niestety).

Produkcja Norringtona oznaczała dla Marvela nie tylko zastrzyk żywej gotówki, ale także powrót nadszarpniętej wiary w możliwości tego wydawnictwa. Oczywiście jeden "Blade" nie był w stanie przezwyciężyć poważnego kryzysu, niemniej jednak zaświeciło się światło w tunelu. Szefowie oficyny doszli do słusznego wniosku, że sposobem na przywrócenie popularności niegdysiejszym gwiazdom komiksów będą udane adaptacje filmowe z ich udziałem. I opracowali dalekosiężną strategię mającą na celu pożenienie opowieści rysunkowych z kinem.

X-Men
Rok 2000 należał do "X-Men". Realizację tego zadania powierzono Bryanowi Singerowi, wsławionemu kultowymi dziś "Podejrzanymi". Reżyser wiedział jedno: rzecz ma się spodobać fanom. I dlatego, mimo licznych zmian w stosunku do pierwowzoru, w scenariuszu pełno jest tak zwanych "in-jokes", czyli dowcipów zrozumiałych dla wtajemniczonych lub bardzo spostrzegawczych widzów. Na przykład, gdy Wolverine narzeka na swój kostium, Cyclops pyta: "Wolałbyś nosić żółty?". Wic w tym, że filmowi "X-Men" noszą się głównie na czarno, w oryginale zaś Wolvie paraduje w kanarkowym ubranku. Warto też wspomnieć, że pewnego dnia Singer zrobił swoim podopiecznym niezły kawał: wpuścił na plan aktora ubranego w kostium Spider-Mana. Widząc zaskoczone miny aktorów, Spidey oznajmił: "O rany, pomyliłem filmy!" i wycofał się z godnością.

Krytycy raczej nie polubili opowieści o mutantach, widzowie jednak nie zawiedli. Rzecz stała się wielkim przebojem i przyniosła popularność m.in. Hugh Jackmanowi (Wolverine) i Rebece Romijn-Stamos (Mystique); umocniła też sławę weteranów ekranu: Patricka Stewarta (profesor Xavier) i przyszłego Gandalfa, Iana McKellena (Magneto).

Sukces "X-Men" utwierdził władze Marvela w przekonaniu o słuszności decyzji. W tej chwili wydawnictwo podpisało z paroma wytwórniami filmowymi kontrakty na ekranizację kilkunastu (!) tytułów. Na razie mamy pierwsze efekty tej gigantycznej operacji. Na ekrany wszedł przed momentem "Blade II" (reż. Guillermo Del Toro). Stroną wizualną tego filmu zajął się m.in. Mike Mignola, twórca "Hellboya", a w scenariuszu znowu znalazły się "in-jokes" dla fanów. O tytułowym bohaterze mówi się m.in.: "dark knight returns" (wiadomo, o co chodzi) i "A man without fear" (określenie dotyczące Daredevila).

Łowca wampirów nie ma, niestety, łatwego zadania, wkrótce bowiem przyjdzie mu się zmierzyć w naszych kinach z bardzo potężnym przeciwnikiem: "waszym ulubionym Spider-Manem z sąsiedztwa". Raczej nietrudno przewidzieć, kto ten pojedynek wygra.

Pająk też człowiek

Spider-Man
O kasowych rekordach "Spider-Mana" wiedzą już wszyscy. Film Sama Raimiego podbił ekrany kin jak żaden inny przed nim. Nawet "Atak klonów" musiał skapitulować przed Pająkiem w czerwono-błękitnym kostiumie. Na czym polega tajemnica tego ogromnego sukcesu?

Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta: "Spider-Man" Raimiego stanowi odpowiednik wzorca metra z Severs pod Paryżem, jeśli chodzi o adaptacje popularnych komiksów. Jest w nim wszystko to, czego mogli oczekiwać zagorzali fani - a też i osoby, które po historyjki rysunkowe sięgają okazjonalnie, nie powinny się nudzić. Podobnie jak w zainaugurowanej niedawno serii "The Ultimate Marvel", historia Petera Parkera opowiedziana jest od samego początku: od szkolnych czasów, kiedy nasz bohater służył za dyżurne popychadło. Są w filmie zarówno słynne "spiderowskie" teksty ("I'm your favourite neighbourhood Spider-Man"; "With great power comes great responsibility"), jak i najbardziej przełomowe momenty, jakie znamy z kart komiksu: ukąszenie Petera przez pająka, bójka z Flashem Thompsonem, śmierć wujka Bena... Przy tym ostatnim wątku chciałbym się na moment zatrzymać. Wiadomo, że Ben jest dla Spider-Mana tym, kim Thomas i Marta Wayne stali się dla Batmana. Zazwyczaj jednak ów szlachetny starszy pan objawiał nam się jedynie we wspomnieniach, jako ktoś, kogo już dawno nie ma. U Sama Raimiego wreszcie mamy do czynienia z żywym człowiekiem; przy czym genialnym pomysłem było obsadzenie w tej roli Cliffa Robertsona.

W ogóle obsada to bardzo mocny punkt tego filmu. Niżej podpisanego absolutnie rozbroił J.K. Simmons jako cudownie antypatyczny szef redakcji "Daily Bugle", J. Jonah Jameson. Rosemary Harris, czyli ciocia May, to pełna uroku starsza pani (zawsze wyobrażałem sobie w tej roli Jessicę Tandy, ale z oczywistych względów u Sama Raimiego nie mogła zagrać). No i oczywiście nie można zapomnieć (oj, nie można!) o ślicznej Mary Jane, czyli Kirsten Dunst (tu przyznaję się do błędu: mając w pamięci poprzednie role tej aktorki, powątpiewałem w jej urodę. Po obejrzeniu filmu stwierdzam, iż z przyjemnością zamieniłbym się rolami z Pająkiem). Nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć komiksowych dowcipów. Kiedy Parker projektuje sobie kostium, najpierw rysuje coś bardzo podobnego do ubrania Batmana (włącznie z "utility belt", czyli pasem z narzędziami). Kiedy zaś uczy się wypuszczać sieć, wypowiada frazy znane, jak by to powiedzieć, skądinąd: "Up, up and away!" i "Shazam!".

Z tą siecią to w ogóle dziwna sprawa. W oryginale Spider-Man opracował sobie mocowane na przegubach miniwyrzutnie, z których strzelał płynem krystalizującym się w powietrzu jak, nie przymierzając, żel do golenia marki Gilette. U Raimiego Peter Parker emituje sieć, za przeproszeniem, z organizmu. Reżyser uciszył początkowe protesty fanów, tłumacząc im sens swojego rozwiązania: kto uwierzy, że przeciętny student college'u jest w stanie wyprodukować substancję o takich właściwościach, gdy największych amerykańskich korporacji przemysłowych na to nie stać? No i dobrze, z organizmu czy z wyrzutni, grunt, że Spidey radzi sobie ze swoją siecią równie sprawnie, jak Tarzan z lianami w dżungli. Nie to jest jednak najważniejsze. Podczas oglądania filmu, uświadomiłem sobie z pewnym zaskoczeniem, że mimo nowoczesnej formy "Spider-Man" stanowi bardzo tradycyjną, żeby nie rzec: staroświecką opowieść - i że ta tradycja wcale to a wcale nie trąci myszką. Kinowa opowieść o Pająku jawnie odwołuje się do etosu Supermana - pełnego poświęcenia obrońcy uciśnionych. Ludzie identycznie reagują na jego widok, mamy też charakterystyczny gest rozchylania koszuli, pod którą kryje się kostium. Podczas sceny pojedynku Spideya z Green Goblinem zwyczajni ludzie zaczynają obrzucać zamaskowanego szaleńca obelgami, a także tym, co kto ma pod ręką. "Zadzierając z nim, zadzierasz z nami" - krzyczą. Czy to nie jest echo dawnej sławy przybysza z Kryptona? Nieoczekiwanie etos superherosa powrócił do korzeni. Pająk, identycznie jak Kal-El, odwołuje się do ukrytego w nas samych bohaterstwa, do tego, co w nas dobre i szlachetne. A żeby się komuś nie pomyliło, na wszelki wypadek ciocia May przypomina Parkerowi: "Nie jesteś Supermanem, wiesz?"...

Triumf filmowego "Spider-Mana" oznacza, że jeszcze nie wygasła w nas dziecięca tęsknota za silnym przyjacielem, na którego zawsze można liczyć, że obroni nas w razie potrzeby. Kto wie, może więc jest jeszcze jakaś szansa na wielki powrót Kal-Ela

Chodźmy do domu pomarzyć o przyszłości

"Let's go home and dream about the future" - tymi słowy kończy się kapitalny, przywoływany już wcześniej komiks Marka Waida i Alexa Rossa "Kingdom Come" - wizja przyszłości świata superbohaterów. A jak wygląda ta wizja w kinie?

Daredevil
Wszystko wskazuje na to, że najbliższe lata należeć będą do Marvela. Trwają już prace nad sequelem "Spider-Mana" (a gdzie jest Venom? Ja chcę Venoma!), a tylko patrzeć, jak na ekrany wkroczy "Daredevil" z Benem Affleckiem (fani Elektry, do których niżej podpisany również się zalicza, mają nadzieję na oddzielny film z panną Natchios - choć zdjęcie Jennifer Garner, zamieszczone ostatnio w Internecie, nie skłania do optymistycznych wniosków). Ang Lee kręci "Hulka" z Erikiem Baną, Jennifer Connelly i Nickiem Nolte. A w przyszłym roku należy spodziewać się też powrotu Fantastycznej Czwórki (reżyseria: Peyton Lee, scenariusz: Chris Columbus i Sam Hamm). Niedawno też ujawniono, że tytułowego bohatera serii "Thor" zagra Kurt Russell... A nie mówię już o plotkach dotyczących "Ghost Ridera", "Iron Mana" czy "Silver Surfera".

DC Comics tymczasem zachowuje się tak, jakby nie zdawało sobie sprawy z potencjału, jakim dysponuje. Jeden "Batman: Year One" to za mało. W dodatku ostatnio pojawiła się pogłoska, jakoby cały projekt miał przejąć Kevin Smith (jeśli chodzi o mnie, nie widzę problemu; Smith kocha, czuje i rozumie komiksy. Jako scenarzysta skutecznie reanimował spisaną na straty serię "Green Arrow", jeśli więc "Rok pierwszy" wpadnie w jego ręce, może z tego wyjść całkiem interesująca rzecz). Cokolwiek przyniesie przyszłość, jedno jest pewne. Superbohaterowie, mimo licznych kryzysów i zawirowań dziejowych, nadal mają się dobrze. I nadal są gotowi bronić nas przed wszystkimi Jokerami i Lexami Luthorami tego świata, ponieważ wiedzą, że tak naprawdę dla wielu z nas wyznacznikiem życiowych wartości jest wpojona w dzieciństwie bajeczna mitologia opowieści rysunkowych. A dzięki filmowym produkcjom mitologia ta ożywa na naszych oczach.


Autor: Krzysztof Lipka-Chudzik - 20 czerwca 2002
Źródło: Stopklatka



Poprzednia strona




WAK - Serwis Komiksowy
Spider-Man Online

Punisher - Serwis o Punisherze
The Truth about The X-Files





© Copyright 2003 and 2012 by BatCave. Wszelkie prawa zastrzeżone
Batman is registered trademark of DC Comics, Warner Bros.

Projekt i wykonanie: myspace.com/WebMastaMajk