.: Strona Główna
 .: Forum
 .: O Stronie
 .: Dołącz do BatCave
 .: Wyszukiwarka


 .: Batman: The Movie
 .: Catwoman

 .: Batman
 .: Batman Returns
 .: Batman Forever
 .: Batman & Robin

 .: Batman Begins
 .: The Dark Knight
 .: The Dark Knight Rises

 .: Batman: Mask of the
 Phantasm
 .: Batman & Mr. Freeze:
 Subzero
 .: Batman & Superman:
 The World Finest
 .: Batman Beyond:
 Return Of The Joker
 .: Batman: Mystery of
 the Batwoman
 .: Batman: Gotham
 Knight

 .: Zawieszone
 .: Fanfilms


 .: Seriale Animowane
 .: Seriale TV


     .: INNE :: FANFICTION :: KRWAWA SPRAWIEDLIWOŚĆ :.

Nazywam się Peter Vaughan. Jeszcze miesiąc temu byłem szczęśliwym człowiekiem. Może nie było idealnie, ale przynajmniej życie miało sens. Miałem mały klub jazzowy, kochającą żonę i dziecko w drodze. Tak było jeszcze miesiąc temu. Teraz siedzę na dachu komisariatu policji na East Endzie, schowany za skrzynia, licząc ostatnie naboje w skradzionym pistolecie i nasłuchując wszelkich podejrzanych odgłosów przebijających się przez nocną zawieruchę. Czekam na ruch mojego przeciwnika - człowieka w stroju nietoperza. Absurdalna sytuacja. Ale żeby ją zrozumieć, trzeba cofnąć się do czasu mojego powrotu do dzielnicy jakieś trzy miesiące temu...

Wszystko zaczęło się wraz z wykupieniem lokalu pod mój klub jazzowy. Poprzedni właściciel wyjeżdżał z miasta i zależało mu na czasie, tak więc utargowanie korzystnej ceny nie trwało długo. Pamiętam że spytałem go o powód wyjazdu.
- Dlaczego? Niech się pan rozejrzy wokół. Jak długo można wytrzymać w takim miejscu? - tyle odpowiedział.
Miał sporo racji. W końcu East End to parszywa dzielnica i jeśli nie jesteś handlarzem narkotyków, alfonsem, przemytnikiem, paserem lub członkiem gangu to na pewno będziesz miał utrudnione życie tutaj. Albo jeśli nie masz szanowanych kolegów. Tak się składa, że ja miałem. Ronnie był moim kumplem od dziecka. Pamiętam że obydwaj byliśmy zafascynowani jazzem - ja grałem na puzonie, on na fortepianie. Marzyliśmy o wspólnym graniu w jakichś knajpach w mieście, a potem może o karierze zagranicą. Oczywiście życie miało inne plany. Ronnie poszedł w ślady swego starszego brata i zajął się gangsterską, a ja niedługo potem do niego dołączyłem. Tak się składa że nikt nie wychodzi z East Endu bez policyjnej teczki. Ja nie byłem wyjątkiem - zajmowałem się trochę paserką i drobnymi kradzieżami, ale w końcu dostałem 2 lata za rozbój i napad z bronią. Stare grzechy, za które odpokutowałem za kratkami. Te doświadczenia sporo mnie nauczyły. Po wyjściu z pudła postanowiłem zacząć uczciwe życie. Nie małą rolę w utrzymaniu mnie przy tym postanowieniu miała moja żona - Helen. Od momentu gdy się poznaliśmy rozpoczął się złoty okres w moim życiu. Tak więc po paru miesiącach ciężkiej, ale uczciwej harówy, za odłożone pieniądze z pracy w warsztacie samochodowym wykupiłem lokal, który przez poprzedniego właściciela nie był do niczego używany (z tego co mówił), i postanowiłem chociaż w części spełnić swoje młodzieńcze marzenie i stworzyć miły jazzowy klub, pokazać mieszkańcom dzielnicy jakiś inny świat niż tylko spluwy i dragi. Piękne marzenie. Ale piękniejsze było to, że całkiem realne do spełnienia...

Okolica, jak już mówiłem, nie była miła, ale na nic innego nie było mnie stać. Od jakiegoś czasu jednak było tu spokojnie. Po zapuszkowaniu jego brata to Ronnie stał się szychą, a jego gang zajmował tę część East Endu już od dawna, tak więc nie dość że byłem zwolniony z "dodatkowych opłat" to jeszcze udało mi się zachować niezależność. Chociaż czasami widziałem ludzi Ronnie'go załatwiających jakieś swoje sprawy przy stolikach gdzieś w kącie klubu, ale nigdy nie dochodziło do awantur, więc tolerowałem to. Klientów miałem całkiem sporo, przychodzili tu nie tylko mieszkańcy okolicy, ale też innych części miasta, jako że ta część East Endu przestała być kojarzona tylko z napadami i rozbojami. Ronnie, w przeciwieństwie do glin, potrafił utrzymać tu porządek. Dobrze rozumiał moją decyzję o pozostaniu po 'jasnej stronie' i wcale nie próbował przekonać o powrocie do gangu. Byłem mu za to wdzięczny.
To był dobry czas - interes się kręcił, ja powoli przygotowywałem się do roli ojca, a w dzielnicy byłem rozpoznawany jako "nietykalny". Problemy pojawiły się po jakichś dwóch miesiącach. Konkurencyjny gang - Smoki, zaczął ostrzyć sobie kły na tę część dzielnicy. To była banda nonstop naćpanych zbirów, którzy w dodatku mieli szerokie plecy w postaci poparcia jednej z triad z Chinatown. Azjaci mieli długie łapy, a Smoki były ich palcem wskazującym. Tak się składa, że ten palec wskazywał akurat na dzielnicę Ronnie'go.

Wkrótce na ulicach pojawiła się krew. I nie było już spokojnie. Wyjście do sklepu czy po gazetę było równie bezpieczne co używanie komórki w szczerym polu podczas burzy. Na pewno nie było to dobre miejsce na wychowywanie dziecka, a nie mieliśmy dość pieniędzy na przeprowadzkę gdzie indziej. Ludzie byli przestraszeni i przestali przychodzić do mojego klubu. Pieniędzy starczało ledwie na utrzymanie. Przedstawiłem sprawę Ronnie'mu podczas wizyty w jego kryjówce.
- Pete, stary, nie masz się o co martwić. Przewaga tych frajerów jest tylko chwilowa. Zbieram siły, ja też mam trochę poparcia tu i tam. Wkrótce odbijemy nasz teren i znów będzie tak jak dawniej.
Ale nie było. Nic już nie było tak jak dawniej. Smoki zajęły cały teren Ronnie'go, on sam przepadł jak kamień w wodę, i nie trzeba było długo czekać aż nowi "właściciele" zapukają do drzwi klubu:
- Na pewno zna pan sytuację. - wielki oprych bardzo silił się na tryb grzecznościowy. - Na ulicach jest niebezpiecznie. Taki klub jak ten wymaga ochrony. Nigdy nie wiadomo co się może stać.
- Nie mam pieniędzy! - odpowiedziałem desperacko. - Rozejrzyjcie się wokół! Płoszycie mi klientów!
Wielki odpowiedział tylko:
- Liczymy na pana współpracę. - po czym dołączył do swoich kumpli przy wejściu i razem z nimi wyszedł.
Kiedy wrócili a ja nie miałem czym zapłacić, opróżnili mi zaplecze z całego alkoholu. I połamali parę krzeseł. I stołów. Od tej pory specjalnością lokalu była woda mineralna. Oczywiście nie było to pomocne w przyciągnięciu klientów. Jednak kiedy przyszli za trzecim razem nie byli nawet tak mili:
- Słuchaj cwaniaku! - wielki gość trzymał mnie przypartego do ściany w moim biurze na zapleczu. - Dobrze wiemy co jest grane! Że jesteś kumplem tego gnoja Ronnie'go i że byłeś przez niego kryty. Ale czasy się zmieniły i teraz ten klub należy do Smoków. Tak jak cała dzielnica, jasne?! Każdy tutaj nam płaci. Zacznij lepiej kombinować jakąś kasę, bo inaczej puścimy z dymem tą chałupę.

A potem przyszło najgorsze. Pewnego jesiennego popołudnia udałem się do banku pobrać resztę pieniędzy z konta. Forsa miała być przeznaczona na przeprowadzkę, ale ciągle jej było za mało. Jednak było jej wystarczająco dużo żeby spławić Smoki na jakieś dwa miesiące. Helen oczywiście nic nie mówiłem, ale na pewno wiedziała że coś jest nie tak. Pewnie dlatego postanowiła przyjść osobiście do klubu i się przekonać...
Gdy tylko zobaczyłem radiowozy i wozy strażackie zaparkowane tuż przed klubem, serce podeszło mi do gardła. Stary lokal był spalony na węgiel. Jednak nie to było najgorszą wiadomością tego dnia.
- Pan Vaughan? - zaczepił mnie jeden policjant. - Na tyłach klubu znaleźliśmy ciało. Sprawdziliśmy jej dokumenty i... Obawiam się, że...
Boże, nie! Wiedziałem co powie zanim skończył zdanie. Prosiłem tylko Boga abym się mylił.
- ...może ono należeć do pańskiej żony. - dokończył policjant.
Nie! Nie! Nie! To musi być jakaś pomyłka! To nie ona! Przecież prawie nigdy nie przychodziła do klubu!
A jednak. Identyfikacja zwłok była koszmarem. Do ostatniej chwili wierzyłem, że to ktoś inny, nie Helen, że to inna ciężarna kobieta która przypadkiem znalazła się koło mojego klubu. Z całych sił nie chciałem przyjąć do wiadomości okrutnej prawdy. Jednak musiałem uwierzyć swoim oczom - to była moja żona. Razem z moim nienarodzonym synem.
To było parę tygodni temu. Większość tego czasu spędziłem w pustym mieszkaniu, sam na sam z ostatnimi butelkami Johnny'ego Walkera, które, jak na ironię, trzymałem na specjalną okazję. Zasłoniłem żaluzje, odłączyłem telefon i pogrążyłem się w kojącej mgle w mojej głowie. Wszelkie formalności pogrzebowe jak gdyby załatwiły się same. Pamiętam że podpisywałem jakieś papiery, ale nigdy nie zagłębiałem się zbyt głęboko w ich treść. Na posterunku detektyw prowadzący sprawę przedstawił mi najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń:
- Pańska żona, wchodząc od zaplecza musiała nakryć sprawców gdy podpalali lokal. Ci wpadli w panikę i zaczęli do niej strzelać. Ranna, wybiegła na tyły lokalu, prawdopodobnie przewróciła się i tam została dobita przez napastników. Przykro mi...
Jasne, nie musiał mówić jak bardzo mu przykro. To i tak niczego nie poprawia. A na pewno nie czuję się lepiej wiedząc, że moja żona i dziecko zginęli przez przypadek, bo znaleźli się w złym miejscu o złej porze. Pytał się jeszcze czy mam jakichś wrogów, czy mi nie grożono, czy wiem kto mógł to zrobić. Wyśpiewałem wszystko jak na spowiedzi. Nie miałem już nic do stracenia. Nie bałem się już nikogo...

Jednego dnia, podczas bezcelowych wędrówek po mieście, zaszedłem w spopielone progi mojego byłego klubu. Przedarłem się przez policyjne taśmy i wszedłem do śmierdzącego spalenizną pomieszczenia. Stoły, krzesła i mała scena spalone były na popiół. Ściany zupełnie czarne. Podszedłem do sceny i podniosłem osmalony puzon. Wzbudzał wspomnienia, a ja byłem w jak najlepszym nastroju do wspomnień. Tylko że przypominało to raczej rozdrapywanie nie zagojonych ran i nie przynosiło żadnej otuchy. Po raz kolejny łzy popłynęły mi z oczu. Wtedy usłyszałem kroki i chrzęst popiołu pod czyimiś butami.
- Kiepska sprawa, co? - od razu rozpoznałem głos Ronnie'go. - Wybacz, że nie mogłem być na pogrzebie. Naprawdę chciałem.
- Wiem. Tak samo chciałeś pozbyć się Smoków z dzielnicy. - odpowiedziałem z wyrzutem, ocierając łzy.
- Daj spokój, musiałem się przyczaić. Chciałem zaatakować, kiedy by się tego najmniej spodziewali. Poza tym ci goście są sponsorowani przez Azjatów! Żeby móc się z nimi równać muszę wyrobić sobie nowe znajomości, a to nie jest kwestia dni czy nawet tygodni. Nie jestem samobójcą!
Milczałem.
- Słuchaj - mówił dalej Ronnie. - Wiesz że zrobiłbym wszystko dla kumpla, ale ja też mam swoje ograniczenia. Zwłaszcza teraz, kiedy nie mogę nawet bezpiecznie chodzić po mojej dzielnicy! Cholera, nawet to że przyszedłem tutaj i teraz z tobą gadam może mnie kosztować życie! Nie rozumiesz że ja też wiele straciłem?!
- Nie mów mi o twojej stracie, do cholery! Nawet nie próbuj jej porównywać do mojej! Władzę i pieniądze możesz sobie odzyskać! Życia Helen już nic nie zwróci! - miałem dość tej rozmowy. Ruszyłem w stronę wyjścia. Gdy go mijałem, wyciągnął w moją stronę małą kartkę. Był na niej numer.
- Słuchaj, naprawdę jest mi przykro. Po prostu trudno mi przychodzi wyrażenie tego. Tu jest mój telefon. Jeśli potrzebowałbyś czegoś kiedyś - daj mi znać, ok? Zabrałem kartkę, uścisnąłem mu rękę i odszedłem.
Po długim spacerze po mieście wróciłem do mieszkania. Było tu teraz nienaturalnie pusto i cicho. Zdawałem sobie sprawę że za chwilę wrócą bolesne wspomnienia, więc chciałem się przygotować. Sięgnąłem po ostatnią butelkę whiskey - była lekka, za lekka. Pusta! Wściekłem się jak cholera, a wokół nie było nikogo, na kogo mógłbym przerzucić frustrację. Nie chciałem być trzeźwy. Wiedziałem że nie przeżyłbym nocy na trzeźwo. Jednak czekała mnie ciężka próba. Na początek wziąłem gorący prysznic, który trochę ukoił moje nerwy. Gdy wychodziłem z kabiny, zauważyłem na dnie muchę. Była zmoczona, nie mogła latać. Taplała się tylko w małej kałuży wody, desperacko walcząc o życie. W pierwszej chwili chciałem ją spłukać, ale... coś mnie powstrzymało. Ta mucha przecież nic mi nie zrobiła. Jakim prawem miałbym skazywać ją na śmierć? Miała po prostu pecha dostając się pod strumień wody z prysznica. Zdałem sobie sprawę że życie tej muchy może mieć w tym momencie więcej sensu niż moje...

Późną nocą łaziłem po mieszkaniu. Nie mogłem spać i oczywiście znów zacząłem rozpamiętywać. Zacząłem się obwiniać o śmierć Helen. W końcu gdybym nie uparł się na ten klub, pewnie nadal mieszkalibyśmy bezpiecznie w mieszkaniu po jej rodzicach na drugim końcu miasta. Ale ja chciałem spełnić swoje marzenie bez względu na wszystko...

Myśli samobójcze pojawiły się około 1:30. Gaz, tabletki, skok, utopienie - rozważałem wszystkie za i przeciw. Jednak jakiś podświadomy instynkt samozachowawczy nakazał mi przestać o tym myśleć i zająć się czymś innym. Około trzeciej nad ranem zacząłem sprzątać mieszkanie, naprawiać zepsute sprzęty, sprawdzać zaległą pocztę. Wśród rachunków i ulotek znajdowało się pismo z policji. Informowało ono o zawieszeniu śledztwa w sprawie zabójstwa mojej żony. Po przeczytaniu tego dokumentu w formie bezosobowego oficjalnego bełkotu, postanowiłem osobiście odwiedzić detektywa, który podpisał papier. Chciałem dowiedzieć się o co, do cholery, chodzi?
- Przykro mi, panie Vaughan - zaczął. - ale sprawa tego podpalenia i zabójstwa została tymczasowo zawieszona.
- Jak to? Tak szybko? Przecież nie skończyliście jeszcze śledztwa! Cholera, czy wy je w ogóle zaczęliście?!
- Rozumiem pana gniew, ale teraz na East Endzie dzieją się rzeczy nieco ważniejsze...
- Co takiego?!!
- Przepraszam, nie chciałem żeby to tak zabrzmiało, ale po prostu mamy za dużo roboty i za mało ludzi do jej wykonania. Chcę, żeby pan wiedział, że jesteśmy na dobrej drodze i robimy co możemy aby rozbić ten gang Smoków. Niektóre sprawy po prostu mają większy priorytet niż inne. Przykro mi, nie ja ustalałem zasady. Nie powiedział nic więcej. Ani razu tez w czasie rozmowy nie spojrzał mi w oczy. Wyszedłem, trzaskając z całej siły każdymi drzwiami na mojej drodze. Cholera, mogłem się domyślić że gliny położą sprawę, w końcu co ich obchodzi śmierć żony jakiegoś frajera z East Endu. Jednak odezwało się we mnie coś jeszcze. Sumienie? A może raczej poczucie sprawiedliwości. Myśl, że winni odejdą bez kary. Nie miałem serca by zabić tamtą muchę bo nie wyrządziła mi krzywdy. Jednak wiem że gdyby na jej miejscu był człowiek odpowiedzialny za śmierć mojej żony, nie zawahałbym się ani sekundy. Dlatego po wyjściu z komisariatu podszedłem do budki telefonicznej, wyciągnąłem kartkę, którą dostałem kilka dni wcześniej i wykręciłem numer. Czekałem aż usłyszę głos Ronnie'go.

- Zwariowałeś?? To samobójstwo! - Ronnie zareagował w sposób, jakiego się spodziewałem.
- Możliwe, ale muszę to zrobić. I potrzebuję twojej pomocy.
Siedzieliśmy w barze u Tony'ego, jakieś 10 km od East Endu. Był późny listopadowy wieczór a na dworze szalała wichura. Bar był pusty - oprócz nas i zaufanego Tony'ego nie było nikogo.
- Słuchaj, wiem że sporo przeszedłeś i jest ci ciężko, ale nie przyłożę ręki do śmierci kumpla.
- Przecież sam mówiłeś, że chciałeś odbić Smokom terytorium. Więc czemu nie teraz?
- Bo teraz mam za mało pary. Całe miasto wie, że dałem sobie odebrać teren. Dawniej to do mnie przychodzili, a teraz ja sam muszę lizać innym tyłki. Ale spoko, spiknąłem się z Włochami, na razie jeszcze nic pewnego ale kto wie, może już niedługo wypłynę na wierzch. Póki co muszę zasłużyć na ich szacunek, rozumiesz? Sycylijczycy mają swój honor i można im ufać. Wiedzą kiedy ktoś jest coś wart.
- Ile to zajmie?
- Co?
- To twoje "zdobywanie zaufania". Ile ci to zajmie?
- Bo ja wiem... Trochę może zająć. Trudno powiedzieć. Może już za miesiąc, dwa uda mi się coś...
- Za długo. Dla mnie liczy się tu i teraz.
- Tu i teraz jesteś wściekły, bo gliny zamknęły sprawę, ale za jakiś czas spojrzysz na to inaczej. Zawsze tak jest.
- Ale ja nie chcę patrzeć na to inaczej! Chcę coś zrobić właśnie teraz!
- Słuchaj, gniew nie jest dobrym sprzymierzeńcem. Wiem to z własnego doświadczenia. Myślisz że dałbym radę tak długo rządzić w dzielnicy, gdybym ciągle wściekał się z powodu byle kogo i byle czego? Musisz panować nad swoimi emocjami, rozumiesz?
- Zamordowano mi żonę - to nie jest byle powód. Poza tym ja nie rządzę żadną dzielnicą i nie chcę rządzić. Chcę tylko zmieść tych gnojów z powierzchni ziemi. Albo zginąć próbując. Jeśli nie chcesz mi pomóc - trudno, znajdę inny sposób. Zgłosiłem się do ciebie bo wiem że mógłbyś skorzystać z sytuacji. Ale widzę że ciebie bardziej interesuje teraz lizanie jakiś sycylijskich tyłków. - Mówiąc to wstałem i sięgnąłem po kurtkę. Ronnie milczał. Wiem że uderzyłem w czuły punkt. Ronnie, jak każdy gangster, który choć otarł się o władzę, miał słabość na punkcie swojego ego. Kiedy kierowałem się w stronę wyjścia, rzucił w moją stronę:
- W sobotę wieczorem!
- Co? - zatrzymałem się i odwróciłem. Wolnym krokiem powróciłem do stolika.
- Azjaci robią jakiś przekręt. W sobotę wieczorem dojdzie do jakiejś transakcji w mojej byłej dyskotece. Dużej transakcji. Przyjadą szychy z triady i generalnie nie będzie miło. Ale jeśli chcesz uderzyć ich cholernie boleśnie, to jest to szansa.
- Skąd masz ten przeciek?
- Może straciłem na chwilę kawałek ziemi, ale niektórzy stamtąd ciągle pracują dla mnie.
- Dzięki, Ronnie. - odwróciłem się i znów ruszyłem do wyjścia.
- Hej! - usłyszałem za plecami. Zatrzymałem się. - Dałem ci informację. Teraz chcę wiedzieć co zamierzasz zrobić?
To było dobre pytanie. Do soboty były jeszcze cztery dni. Samemu nie zdołałbym nic przygotować. Nawet nie zdobyłbym broni. Ronnie znów się odezwał:
- Mam sześciu zaufanych ludzi. Są dobrzy, nawet bardzo. Razem z tobą i mną będzie ośmiu. Może dałoby się też kogoś jeszcze wynająć albo nakłonić - mam paru dłużników którzy za procenty wiszą mi życie. Poza tym mam trochę broni w mojej norze.
Byłem wzruszony. Naprawdę. Mimo wszystko to był ciągle ten sam Ronnie, którego znałem i który potrafił walczyć o swoje. Powiedziałem tylko:
- Dzięki Ronnie. Ale nie proszę żebyś szedł ze mną. Potrzebuję tylko broni...
- A niby kim ty do cholery jesteś? Pieprzony Rambo? Poza tym już mnie przekonałeś i nie zrezygnuję. - powiedział oschle. - Spotkajmy się tu za dwa dni. Omówimy plan.

Tak zrobiliśmy. Tony tego dnia zamknął bar, byliśmy tylko ja, Ronnie i jego ludzie. Oprócz sześciu jego osobistych zabijaków udało mu się zwerbować jeszcze dwóch - jakiegoś młodego czarnego o imieniu Nigel i starszego gościa - Malcolma, który był podobno świetnym saperem w Wietnamie. Musiał być dobry skoro był tu razem z nami. Ronnie przyniósł też jakieś szkice wnętrza lokalu, w którym miało dojść do spotkania. Przygotował się bardzo dobrze - chyba zależało mu na tej akcji bardziej niż myślałem. Zacząłem się obawiać, czy jego niezdrowa ambicja nie popchnie go za daleko, ale teraz było już za późno. Z początku myślałem o tym jak o akcji kamikadze w moim wykonaniu - wpadam i przedzieram się aż do samych ważniaków, podczas gdy ludzie Ronnie'go zajmują się dywersją. Nie brałem pod uwagę drogi odwrotu, chciałem po prostu wpaść tam i wybić tylu gnojów ilu to możliwe. Ronnie miał inny plan:
- Malcolm, wejdziesz tam pierwszy. Tylnymi drzwiami. Przy wejściu powiesz, że przyszedłeś naprawić zepsuty bojler, czy coś w tym stylu. Jesteś teraz hydraulikiem, nie? Przebierzesz się w swój roboczy łach i nie będziesz wzbudzać podejrzeń. Jeśli cię nie wpuszczą - improwizuj. Dojdziesz tutaj i zamontujesz najpotężniejszy ładunek w tym miejscu. - pokazał palcem na planie. - Eksplozja musi być silna, żeby objęła też sąsiedni pokój. Tam powinna być obstawa lokalu pilnująca tylnego wyjścia, ściana jest dość cienka więc powinno się udać. Główna transakcja będzie zapewne miała miejsce tutaj - Ronnie wskazał spore pomieszczenie na tyłach lokalu. - Po eksplozji na pewno część Smoków pobiegnie sprawdzić co się stało, ale obstawa azjatów raczej zostanie na miejscu.
- A co jeśli będą chcieli uciec? - spytał się jeden z ludzi Rona.
- Jeśli będą uciekać, to tylko frontowym wyjściem - powinni raczej unikać konfrontacji. I tutaj do akcji wkroczymy my: część z was będzie w środku lokalu, bramkarz to też mój człowiek, więc powinien was wpuścić. Mnie ktoś może rozpoznać, więc będę w vanie. Zaparkujemy go przecznicę dalej, a gdy tylko dostaniemy sygnał od Malcolma, dojedziemy pod drzwi i wparujemy do środka. W tym czasie już powinna wybuchnąć panika, a chaos będzie działać na naszą korzyść.
- W klubie będą ludzie? - spytałem. - Nie chcę zabijać przypadkowych osób, zależy mi tylko na Smokach.
- Damy motłochowi uciec. Nie będą nam przeszkadzać.
- A co jeśli wśród nich będą Smoki lub Azjaci? Jak mamy ich sprzątnąć, skoro mogą być w tłumie? - odezwał się tym razem Nigel.
- Nic się nie stanie jeśli z sieci ucieknie kilka rybek. - odparł Ronnie. - Zależy nam przede wszystkim na tych z tyłu klubu. Ci z was, którzy będą w środku, będą obserwować drzwi na zaplecze. Jeśli ktokolwiek z nich wyjdzie - strzelać. Plan był mniej więcej klarowny, chociaż mi osobiście nie podobało się to, że opieramy się tylko na domysłach i szczątkowych informacjach informatorów Ronnie'go, którzy przecież równie dobrze mogli donieść Smokom o naszej akcji. A wtedy nawet najpewniejszy plan byłby gówno wart. Teraz pozostał tylko przydział ról. Ja chciałem być jak najbliżej całej akcji, więc uparłem się żeby być wewnątrz lokalu. Oprócz mnie jeszcze para bliźniaków z bandy Ronnie'go - Larry i Harry, oraz Nigel. Reszta w vanie. Malcolm zdoła się zmyć zanim wszystko na dobre się rozkręci. Dostaliśmy broń i rozeszliśmy się. Do akcji zostały dwa dni. Spędziłem je na powrót oswajając się z obsługą broni i od czasu do czasu rozmyślając, czy aby dobrze robię. W końcu jest jeszcze czas żeby się wycofać. Ale po prostu nie mogę pozostawić śmierci Helen nie pomszczonej. Nawet gdyby gliniarze nie zrezygnowali, myślę że wsadzenie tych drani za kratki by nie wystarczyło. Pamiętam że ostatniej nocy przed akcją spałem jak dziecko - prawie wcale się nie denerwowałem, osiągnąłem swego rodzaju spokój ducha i umysłu. To musiał być znak, że moja misja jest słuszna.

Tak więc w chłodny sobotni wieczór udałem się do tego klubu. Kiedyś nazywał się 'Hellspawn', teraz został przemianowany na orientalne 'Shenlong', cokolwiek by to nie miało znaczyć. Zostałem wpuszczony bez problemów. Było około godziny 22 i impreza trwała już w najlepsze. Ludzi było sporo, nie podobało mi się to. Szybko rozpoznałem moich dwóch identycznych towarzyszy i dosiadłem się do nich. Nigel dołączył wkrótce. Siedzieliśmy na kanapach pod ścianą, obserwując drzwi na zaplecze i słuchając transowej, elektronicznej muzyki przy której bawili się ludzie. Sporo z nich na pewno nie przekroczyło 21 lat, a starszych niż 30 w ogóle nie było widać. Większość tańczących była już po swojej dziennej porcji meskaliny, heroiny czy jakiegoś innego gówna i z każdą chwilą pogrążali się coraz bardziej w swoich kolorowych światach. Cały czas w napięciu wyczekiwaliśmy na odgłos wybuchu z tyłu. Ręce mi się pociły a wargi miałem wysuszone. Nigel chyba chciał rozładować napięcie:
- Hej, może zna ktoś jakiś dowcip?
Milczeliśmy.
- Ja znam kilka, ale wszystkie palę. - Nigel nie dawał za wygraną. Widać było jego zdenerwowanie, ale za wszelką cenę chciał udawać wyluzowanego.
- Hej, to prawda że po tej akcji w dzielnicy będzie tak jak dawniej? - chłopak chyba naprawdę się łudził. Nie chciałem być dla niego niemiły i teraz żałuję tego co mu powiedziałem:
- Nie, nie będzie. A przez jakiś czas będzie nawet gorzej niż teraz. A czego się spodziewałeś? Że od jutra ludzie będą żyć w miłości i pokoju? Nie możesz być aż tak naiwny.
Zamilkł. Już nic więcej nie powiedział. Ale to nie pomogło mi się skupić. Drażniła mnie ta muzyka i cała atmosfera klubu. Za czasów Ronnie'go było tu zupełnie inaczej. To ten przydałoby się podpalić, a nie mój. Robiłem się coraz bardziej nerwowy. Do tego stopnia że co jakiś czas sprawdzałem ułożenie pistoletów w wewnętrznej kieszeni kurtki. Widziałem że Nigel też się denerwuje. Ciekawe jak Ronnie go namówił do tej akcji? Bliźniacy mieli twarze bez wyrazu, ale na pewno też coś czuli.

Aż w końcu się doczekaliśmy. Potężny huk eksplozji zagłuszył głośną muzykę. Tylko nasza czwórka wiedziała co się dzieje. Reszta z wrzaskiem rzuciła się do wyjścia. Chaos - tylko tak można było to opisać. Nigel i bliźniacy zaczęli strzelać w powietrze i krzyczeć aby popędzić tłum. Ja wzrok miałem wbity tylko i wyłącznie w drzwi na zaplecze. W końcu otworzyły się, a ja w tym samym momencie otworzyłem ogień z pistoletów w ich stronę. Padł jeden z ochroniarzy. Zrobiłem błąd, że nie zaczekałem aż wszyscy z nich wyjdą i wpadną w pułapkę. W każdym razie reszta Azjatów wstrzymała się z wyjściem. Nie wiadomo skąd pojawiło się kilku Smoków - zapewne ochroniarzy klubu. Bliźniacy i Nigel zajęli się nimi. Ja na czworakach przedostałem się do ciała jednego z martwych Smoków i zabrałem mu strzelbę. Drzwi na zaplecze co jakiś czas mocniej się uchylały i jakiś Azjata w czarnym garniturze wyglądał na zewnątrz. Zacząłem biec w tamtą stronę i gdy tylko wyjrzał ponownie, wypaliłem do niego ze strzelby. Facet odskoczył do tyłu, a w drzwiach powstała spora dziura. Wpadłem na wąski korytarz i zacząłem po kolei rozwalać Azjatów. Na ścianach co i rusz lądowały czerwone kawałki ich ciał. Nie mrugnęła mi nawet powieka, gdy ich zabijałem. Zupełnie jakbym to nie ja pociągał za spust. Jakbym był tylko czyimś narzędziem w wymierzaniu kary. W tym momencie zorientowałem się, że ci tutaj tylko osłaniali ucieczkę reszty - widziałem kilka cieni w głębi korytarza. Rzuciłem się w pogoń. Dotarłem do dużego, ciemnego pokoju. Zza przewróconego stołu strzelało do mnie kilku Smoków - za cenę swego życia kupowali czas dla swoich szefów. Po chwili dobiegli do mnie Ronnie z bliźniakami. - Chcą jednak uciec tyłem. Wysłałem resztę, aby ich przyszpilili, ale nie możemy dać się zatrzymać. - mówiąc to wyciągnął granat, odbezpieczył i rzucił do środka pokoju. Z wnętrza dobiegło tylko urwane chińskie przekleństwo po chwili zagłuszone przez wybuch. Wpadliśmy do środka i wybiliśmy resztę oszołomionych zbirów. Gdy skończyliśmy tutaj, pobiegliśmy do kolejnych drzwi, dalej korytarzem i do następnego pomieszczenia. To tutaj Malcolm zamontował ładunki. Wszędzie pełno jeszcze było dymu, jedna ze ścian zniszczona. Z zewnątrz, zza otwartych drzwi słychać było strzelaninę. Ronnie i reszta pobiegli w tamtą stronę. Mnie zatrzymał odgłos dochodzący spod gruzów ściany. To był jęk bólu - sygnał, że ktoś jeszcze oddycha. Podszedłem do tego miejsca. Jeden ze Smoków leżał częściowo przysypany gruzem i nawoływał po imieniu swoich kumpli słabym głosem. Kiedy mnie zobaczył, zwrócił się do mnie:
- Hej, człowieku! Pomóż mi tutaj! Przysypało mnie i nie mogę się ruszyć. Chyba nie czuję nóg.
Wtedy go rozpoznałem - to ten wielki bandzior, który razem z kumplami odwiedzał mnie w moim klubie. Być może ten sam, który go podpalił. Być może ten sam, który strzelał do Helen. Który zabił moją żonę. Wszystkie inne myśli odeszły w cień, pozostała tylko chęć zemsty. Chociaż nie, było coś jeszcze. Kiedy tam leżał bezbronny, poczułem to dziwne, satysfakcjonujące poczucie władzy. W tej jednej chwili mogłem zdecydować o życiu lub śmierci tego człowieka. Stałem nad nim chwilę i obserwowałem, jak jego wyraz twarzy powoli się zmienia. On też mnie rozpoznał. Bał się. Role się odwróciły i teraz to ja wzbudzałem w nim strach. Bardzo mi się to podobało. Niespiesznie naciskałem na spust. Delektowałem się każdą sekundą, napawałem się jego strachem. Ta istota za to co zrobiła zasłużyła na śmierć. Gość jeszcze chwilę skamlał o litość, dopóki odgłos wystrzału nie uciszył go na zawsze. Na moment stanęła mi przed oczami uśmiechnięta twarz Helen. Ale wiedziałem że to jeszcze nie koniec. Ktoś mnie szarpnął za ramię.
- Ruszaj się Pete! Gliny tu jadą! - to był Ronnie. Pobiegłem za nim do tylnego wyjścia. Sytuacja na zewnątrz trochę się uspokoiła, ale gdzieś w oddali nadal było słychać strzały. Wybiegliśmy z zaułka na ulicę. Wokół leżało co najmniej tuzin martwych ciał.
- Szybko! Do vana! - nawoływał Ronnie.
Furgonetka zaparkowana była jakieś 30 metrów od nas. Biegnąc w jej stronę, kątem oka zauważyłem ruch po drugiej stronie ulicy. Reakcja była natychmiastowa - skoczyłem na Ronnie'go i ściągnąłem go na ziemię. Ułamek sekundy później nad naszymi głowami zaczęły świstać kule. Szybko przeczołgaliśmy się za najbliższy samochód i odpowiedzieliśmy ogniem. Strzelała do nas dwuosobowa obstawa jakiegoś faceta w eleganckim płaszczu i z walizką, który w tym momencie próbował wgramolić się do wozu. Strzeliłem kilka razy w jego kierunku. Facet zawył z bólu, a z jego nesesera wysypał się biały proszek. Gość, zanim wsiadł do wozu, odwrócił się na chwilę w moją stronę. Był Azjatą, nie miałem żadnych wątpliwości - samochód był jasno oświetlony przez okoliczną latarnię i widziałem wyraźnie. Po chwili siedział już w limuzynie, trzymając się za krwawiące ramię, a jego ochroniarze dołączyli do niego po wystrzeleniu ostatniej serii. Wóz z piskiem opon ruszył z miejsca i odjechał w mrok. Gdy strzelanina ucichła, do naszych uszu doszedł inny dźwięk - zawodzenie policyjnych syren. Ronnie znów pociągnął mnie za ramię. - Spadamy. Nic tu po nas.
Wbiegliśmy na tył furgonetki. Oprócz nas dwóch było jeszcze dwóch ludzi Rona, jeden z nich z przodu przy kierownicy, i Nigel. Reszta, włącznie z bliźniakami, musiała się rozbiec lub zginąć w walce. Ruszyliśmy z miejsca z piskiem opon. Jeden z ludzi Ronnie'go był lekko ranny, z Nigelem było gorzej. Trzymał się za zakrwawiony brzuch i ciężko oddychał.
- Hej, wszystko w porządku? - zapytałem się go, ale nie odpowiedział - chłopak był w szoku, mamrotał coś histerycznie bez ładu i składu, oczy miał mocno ściśnięte. Spojrzałem na resztę, ale każdy unikał mojego wzroku. - Musimy go zawieść do szpitala, inaczej umrze.
- Jak ty to sobie wyobrażasz?! Właśnie uciekamy przed pościgiem! Wyjrzałem przez szybę w drzwiach z tyłu furgonetki. Było spokojnie. - Nikt nas nie goni! Jedź do szpitala!
W tym momencie z góry rozległ się stłumiony odgłos, jakby coś wielkiego spadło na dach samochodu.
- Co teraz, do cholery?!! - krzyknął Ron.
Po chwili przednia szyba pokryła się pajęczyną pęknięć. Nasz kierowca stracił panowanie, rzuciło nami o ściany furgonetki parę razy, po czym potężna siła pchnęła nas do przodu...

Wóz stał rozbity o uliczną latarnię. Nie jestem pewien, ale chyba mnie zamroczyło. Obok mnie Ronnie próbował się podnieść. Ciche jęki dochodziły mnie od strony fotelu kierowcy. Zerknąłem na Nigela - chłopak leżał spokojnie, w ogóle się nie ruszał. Ronnie sięgnął po swoje ingramy i wykopał drzwi.
- Dalej, spadamy stąd... - powiedział słabym głosem. Zwracał się głównie do mnie i tego lekko rannego, który także zdążył już się podnieść.
- A co z Nigelem i kierowcą? - spytałem. - Nie możemy ich zostawić.
- Musimy. Albo my, albo oni. - odpowiedział Ronnie. - Zresztą i tak już im nie pomożesz.
Wyszedł na zewnątrz, tuż za nim jego ocalały ochroniarz. Nie miałem wyboru, nie mogłem tu zostać. Ruszyłem za nimi. Na zewnątrz było chłodno i spokojnie.
- Co w nas uderzyło? - spytałem.
W tym momencie coś ze świstem przecięło powietrze i wytrąciło broń z dłoni Ronnie'go.
- Co jest, do... - W następnej chwili zabijaka Rona leżał nieprzytomny. Mroczny cień rzucił się w stronę Ronnie'go. Wpadłem w panikę, nie wiedziałem co robić, to był jakiś demon! Rzuciłem się do ucieczki.
Wbiegłem do wąskiej alejki, kluczyłem między budynkami, biegłem chyba z dziesięć minut, strach dodawał mi sił. Zatrzymałem się dopiero przy wylocie ciemnej alejki jakieś kilka przecznic od miejsca wypadku. Z trudem próbowałem złapać powietrze. Po chwili rozpaczliwego sapania, wstrzymałem oddech. Mrok wokół mnie nienaturalnie zgęstniał. Spojrzałem w górę...
Nie zdążyłem nawet krzyknąć gdy ogromna ciemna postać przygniotła mnie do ziemi. Przyjąłem potężny cios w szczękę. Byłem spanikowany, szamotałem się i wyrywałem jak zwierzę w sieci. Walczyłem z całych sił - dzięki temu jakimś cudem udało mi się zrzucić z siebie ciemną postać. Chwyciłem pokrywę od śmietnika i uderzyłem z całych sił mojego demonicznego przeciwnika. Po tym z miejsca rzuciłem się do ucieczki w stronę światła na końcu ciemnego tunelu alejki. Byłem już w połowie drogi, gdy nagle coś owinęło się wokół moich nóg. Uderzyłem ciężko o beton, wybijając sobie ząb. Mroczna postać biegła w moją stronę. W panice starałem się jak najszybciej wyciągnąć sprężynowy nóż z kieszeni spodni i przeciąć sznur u moich nóg. Jednak w chwili gdy się oswobodziłem, postać znów się na mnie rzuciła i przygniotła z całych sił do ziemi. Zdałem sobie sprawę że wszystko na nic - już jest po mnie, nie uda mi się pomścić Helen. W tym momencie uratowało mnie coś nieoczekiwanego - urwany dźwięk syreny z radiowozu. Nigdy nie sądziłem, że słysząc ten dźwięk będę czuł ulgę. Po chwili w alejce zrobiło się niebiesko-czerwono a ja poczułem, że nikt mnie już nie trzyma.
- Hej, ty! - gruby gliniarz świecił mi latarką prosto w twarz. Mógłbym mu uciec, gdyby nie druga sylwetka, którą z trudem mogłem dostrzec - zapewne jego partner. - Wstań powoli z rękoma w górze.
Wykonałem polecenie. Byłem oślepiony światłem z latarki, nie widziałem dokładnie otoczenia, nie mogłem nic zaplanować. Cholera, to nie tak miało być! Nie chciałem być złapany. Nie, póki nie wykonam mojej misji do końca. Ale nic nie mogłem poradzić. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że reszcie udało się gdzieś przeczekać i wyciągną mnie jakoś z pudła. Tak więc dałem się skuć i wpakować do radiowozu. Przez całą drogę na komisariat rozmyślałem o tej dziwnej istocie z alejki. Co to było? Człowiek? Demon? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. To musiał być człowiek. Człowiek przebrany za pieprzonego nietoperza. Chyba jakiś wariat. Nikt normalny nie biega po dzielnicy w masce i pelerynie. Wariat czy nie, był szybki. Zbyt szybki jak na człowieka. Cholera, sam nie wiem...

Dojechaliśmy do komisariatu. Po rutynowych czynnościach zabrano mnie na przesłuchanie. Odmówiłem jakichkolwiek zeznań bez adwokata. Potrzebowali czasu na sprowadzenie gryzipiórka z urzędu, więc zaprowadzili mnie do mojej celi. Z nikim jej nie dzieliłem - byłem zaklasyfikowany jako 'szczególnie niebezpieczny'. Dostałem nawet osobistego strażnika. Byłem wykończony. Położyłem się na wąskim łóżku i z miejsca zasnąłem...
Śniła mi się Helen. Była czymś poirytowana. Coś do mnie mówiła, ale ja nic nie słyszałem. Wrzeszczała na mnie, a ja nie mogłem pojąć o co chodzi... Następnego dnia rano siedziałem już przed dwoma gliniarzami w pokoju przesłuchań. Obok mnie siedział niski brodaty i łysiejący facet - mój adwokat z urzędu. Starszy i zarazem grubszy z dwójki policjantów, niejaki Levitz, odezwał się pierwszy:
- Niezłego bałaganu narobiłeś z kumplami wczorajszej nocy, co? - powiedział grubym i niskim głosem. - Chcesz nam coś więcej o tym powiedzieć?
- Nie. - odpowiedziałem krótko.
- Nie? Cóż, w tym momencie mamy wystarczająco dużo dowodów żeby wsadzić cię za kratki na co najmniej dożywocie. Pasuje ci to? Nawet nie próbujesz się tłumaczyć? Nie odzywałem się.
- Nielegalna broń znaleziona przy tobie, zeznania świadków - to dopiero początek. Niedługo znajdziemy twoich kumpli. Kwestia czasu zanim któryś wyśpiewa jak to było naprawdę.
Dalej milczałem. Przez jakieś pięć sekund w pomieszczeniu panowała cisza. Przez ten czas drugi detektyw zdążył stracić cierpliwość:
- Słuchaj, łajzo! Osobiście nie obchodzi mnie że razem z kumplami rozwaliliście jakąś melinę pełną bandziorów i handlarzy narkotyków. Nie będę po nich płakać. Ale zabijając na miejscu policjanta na służbie przekroczyliście wszelkie granice. - powiedział ze złością w oczach.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Przecież nie zabiliśmy żadnego policjanta. Co jest grane?
- Oficer Andy Chow. - detektyw rzucił na stół policyjną odznakę. - Miał 26 lat, żonę i dwuletniego syna. Od trzech miesięcy działał pod przykrywką w gangu Smoków. Wiedział o nich więcej niż ktokolwiek inny. Dzięki niemu i jego informacjom byliśmy bliżej rozbicia tej bandy niż kiedykolwiek wcześniej. Ale co to ciebie obchodzi?! Jesteś po prostu kolejnym popaprańcem, który postanowił odbić dla siebie dzielnicę żeby poczuć się ważnym.
Policjant mówił dalej, ale ja już nie słuchałem. Wpatrywałem się tylko tępo w blat stołu, pogrążony we własnych myślach. To nie tak miało być. Mieliśmy załatwić sprawę zanim zjawi się policja, żeby uniknąć konfliktu. Nie braliśmy pod uwagę, że jeden gliniarz może być na miejscu pod przykrywką. Który z nich to mógł być? Nie wiem, padło zbyt wiele strzałów. Zbyt wiele ofiar...

Po jakiejś godzinie odprowadzono mnie z powrotem do celi. Tam odbyłem jeszcze krótką rozmowę z moim adwokatem, a w zasadzie wysłuchałem jego monologu. Nie bardzo chciało mi się z kimkolwiek teraz gadać. Przez resztę dnia leżałem na mojej pryczy i czekałem na rozwój wypadków. Po zjedzeniu rozwodnionej zupy jako mój obiad, po raz kolejny pogrążyłem się we śnie...
Znów śniła mi się Helen - tym razem uśmiechnięta i spokojniejsza. Sprawiała wrażenie że chce mi coś koniecznie pokazać. Coś bardzo ważnego...
Obudził mnie jakiś głos dochodzący zza biurka strażnika. Usiadłem na pryczy i spojrzałem w tamtą stronę. Mój strażnik oglądał w telewizji jakiegoś krzykacza o donośnym głosie. Po chwili dopiero rozpoznałem w nim kandydata na burmistrza - Johna Perry'ego, który wygłaszał przemówienie na swoim wiecu. Mówił coś o niebezpiecznie wysokim poziomie przestępczości w mieście. No tak, zbliżają się wybory i trzeba ludziom namieszać w głowach. Co dziwne, nie wspomniał nawet słowem o wydarzeniach ostatniej nocy. Przedstawił tylko jakiegoś dyplomatę z Tajwanu z ręką na temblaku:
- Pan Xin Yun Chao przyjechał do Gotham wczoraj wieczorem na spotkanie z azjatyckimi emigrantami mieszkającymi w naszym mieście. W drodze do swojego hotelu, podczas postoju na światłach, jego samochód został zaatakowany przez jeden z gangów, których w naszym mieście jest mnóstwo. Pan Yun Chao został okradziony z gotówki, zegarka, prawie całego bagażu, a gdy spróbował przeciwstawić się napastnikom, został postrzelony w rękę przez jednego z bandytów. Miał sporo szczęścia że wyszedł z tego cało, gdyż takie zdarzenia w naszym mieście nierzadko kończą się tragicznie. Nie mówiąc już o tym że zdarzają się praktycznie na co dzień! Pytam się: jak to możliwe żeby zagraniczni dyplomaci byli witani u nas w ten sposób?! Jak burmistrz może dopuścić do czegoś takiego?! Dlaczego w czasie gdy rośnie przestępczość, on obcina fundusze na bezpieczeństwo, aby sfinansować swoje podróże służbowe?! To nie do pomyślenia! Przecież ten człowiek spędza więcej czasu poza granicami swego miasta, więc skąd może wiedzieć co się tutaj dzieje?! Jak może rozumieć potrzeby społeczeństwa Gotham?!...
Perry mówił dalej, jednak ja już go nie słuchałem. Stałem tylko oparty o kraty i wpatrywałem się w telewizor. W czasie gdy kandydat na burmistrza przedstawiał azjatyckiego dyplomatę, zrobiono zbliżenie jego twarzy. Przez chwilę wpatrywałem się w jego orientalne rysy i próbowałem odgadnąć dlaczego wydają mi się takie znajome. W chwili gdy sobie to uświadomiłem, poczułem jak znów budzi się we mnie to samo uczucie, które kierowało mną przez ostatnie dni. Widziałem tego człowieka wczoraj w nocy! Strzelałem do niego! Raniłem go! Nie jakiś przypadkowy gang, tylko ja! Zagraniczny dyplomata? Gówno prawda! Miał walizkę pełną prochów. Robił interesy ze Smokami! Był tak samo zły jak ludzie, którzy zabili moją żonę... W tym momencie pojąłem. Nie było mowy żebym przez przypadek zobaczył tę relację. To nie mógł być zbieg okoliczności, że obudziłem się akurat teraz, a mój strażnik oglądał akurat ten program z tylu innych. Prawie że rozpoznałem głos nawołujący mnie wcześniej do zemsty. Wcześniej stłumiony, stał się teraz krystalicznie wyraźny. Los domagał się sprawiedliwości. Krwawej sprawiedliwości. A ja miałem być jego narzędziem. Nie mogłem pozwolić, by zły człowiek oszukiwał ludzi, cieszył się wolnością, bogactwem opłaconym krzywdą innych, a ja miałem tu siedzieć i się temu przyglądać. Osądzony i skazany za niszczenie zła. Musiałem się stąd wydostać, i to natychmiast.
Jednak nie miałem żadnego pomysłu na ucieczkę. Jedyną nadzieją dla mnie był Ronnie, ale on na pewno jeszcze się ukrywał i czekał aż wszystko przycichnie. Ale przecież siedzieliśmy my w tym razem. Musiałem z nim porozmawiać. Jeśli się nie zgodzi dalej tego ciągnąć to trudno, wymyślę coś innego, ale muszę spróbować.
- Hej! Ty! - krzyknąłem w stronę strażnika. - Muszę zadzwonić! Mam prawo do jednego telefonu! Jeszcze z niego nie skorzystałem!
Policjant popatrzył na mnie, wypił łyk kawy, po czym niespiesznie wstał. - Czekaj tu. - powiedział i wyszedł.
- Nigdzie się nie ruszam! - krzyknąłem w jego stronę. - Jeszcze nie...
Po dłuższej chwili strażnik wrócił i otworzył moją celę. Pół minuty później szliśmy już wąskimi korytarzami komisariatu. Minęliśmy kilka biur, wdrapaliśmy się po schodach i wyszliśmy na główny hol. Było tu dość gwarno. Gdyby sądzić tylko po głosach można by uznać że więcej jest tu drobnych przestępców, włóczęgów, prostytutek zgarniętych z ulicy niż gliniarzy. Raz po raz pomieszczenie było rozświetlane jasnym błyskiem z zewnątrz. Burza o tej porze roku? Dziwne... Weszliśmy w jeden z korytarzy, gdzie po jednej stronie, we wnęce było kilka starych aparatów. Mój strażnik stanął pod ścianą na korytarzu a ja podszedłem do jednego z telefonów. Sięgnąłem do kieszeni. Była pusta. Sprawdziłem drugą - to samo. W tylnych kieszeniach też nic nie było! Cholera! Musieli zabrać mi kartkę z telefonem Ronnie'go przy przeszukiwaniu. Szlag!
- Ej! Długo jeszcze będziesz tak stał? Dzwonisz czy nie? - strażnik wyraźnie się niecierpliwił.
Sięgnąłem powoli po słuchawkę. Nie wiedziałem co mógłbym teraz zrobić. Przyłożyłem słuchawkę do ucha i... wszystko pogrążyło się w ciemnościach.
- Co u diabła?! - zawołał strażnik.
Przez sekundę ja także nie wiedziałem co się dzieje. Dopiero po chwili zaiskrzyła mi w głowie myśl: "teraz albo nigdy". Gdy włączyło się awaryjne zasilanie, ja biegłem już schodami przeciwpożarowymi, ściskając w ręku pistolet zabrany ogłuszonemu strażnikowi. To był kolejny dowód na to, że komuś tam wysoko podoba się to co robię. Potrafię czytać znaki, a ten był wypisany dużymi kolorowymi literami. Nie było w tym żadnego przypadku. Nie mogło być.
Wybiegłem na dach budynku. Tysiące kropel deszczu rozpędzonych porywistym wiatrem uderzyło mnie w twarz. Rozejrzałem się wokół. Dach najwyraźniej służył tu za graciarnię - cała południowa strona zawalona była jakimiś skrzyniami i innymi rupieciami, zapewne jeszcze sprzed remontu komisariatu. Podszedłem nad krawędź dachu. Na dole wyglądało dość spokojnie - podjeżdżały radiowozy, wyjeżdżały radiowozy, policjanci wchodzili i wychodzili z budynku. Najwyraźniej nie odkryli jeszcze swojego nieprzytomnego kolegi przy telefonach. Niemniej było kwestią czasu zanim go odkryją, a kiedy to się stanie ja powinienem być już daleko stąd. Rozejrzałem się jeszcze raz. Nie było możliwości żebym przedostał się niezauważenie na dół, ale...

Komisariat stał prawie że ściana w ścianę ze starą czynszówką. Jeden skok i będę już na innym budynku. Przepaść miała jakieś pięć metrów, ale dach czynszówki był niżej, więc ryzyko było znikome. Nie znajdą mnie.
- Wybierasz się gdzieś? - usłyszałem za swoimi plecami.
Błyskawicznie się odwróciłem i spostrzegłem go - człowieka przebranego za nietoperza. Tego samego, który sprawił, że teraz jestem tutaj. Tego samego który opóźnił moją zemstę.
- Kim jesteś? - spytałem spokojnie. - Czego ode mnie chcesz?
- Wczoraj w nocy sporo ludzi straciło przez ciebie życie. - odpowiedział, zupełnie ignorując moje poprzednie pytania.
- Zasłużyli na to! - próbowałem przekrzyczeć odgłos gromu.
- Kto o tym zdecydował? Ty?
- A kto zdecydował o śmierci mojej żony, do cholery?!
Człowiek-nietoperz milczał. Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Mówiłem dalej:
- Nie widzisz co się dzieje? Źli ludzie łażą sobie bezpiecznie po ulicy, nie bojąc się nikogo, a porządni żyją w ciągłym strachu! Nie widzisz że równowaga została zachwiana?! Zło się rozpanoszyło, a do mnie należy zaprowadzić porządek!
- Śmierć twojej żony musiała tobą wstrząsnąć, ale to nie jest sposób na...
- Bzdura! Tylko tak mogę uczcić jej pamięć! Pomścić ją! Nie widzisz znaków!? Helen jest zadowolona z tego co robię! Wiem o tym!
- Odłóż broń! To do niczego nie prowadzi! - gość nie dawał się przekonać. W tym momencie spostrzegłem, że sięga do swojego pasa. Nie miałem wyboru, musiałem zareagować.
Rzuciłem się w prawo i padłem na ziemię, aby uchylić się przed lecącym w moją stronę małym czarnym przedmiotem w kształcie bumerangu. Jednocześnie oddałem kilka strzałów w stronę człowieka-nietoperza.
Podczołgałem się za jedną ze skrzyń i obejrzałem się za moim przeciwnikiem. Nigdzie go nie widziałem, ale byłem stuprocentowo pewny że ten uparty przebieraniec nie odpuści. Korzystając z chwili spokoju, przeliczyłem naboje w bębnie rewolweru. Pięć zostało. Cholera! Czemu nie pomyślałem żeby zabrać strażnikowi amunicję? Po chwili usłyszałem głos, przekrzykujący świst wiatru:
- Pogarszasz tylko swoją sytuację! Rzuć broń! Pomyśl: czy twojej żonie naprawdę podobałoby się to, co robisz?!
- Tak! - wychyliłem się zza skrzyni i odkrzyknąłem. - Myślisz że dlaczego podsyła mi znaki! Tylko tak może mi powiedzieć że jest zadowolona!
Głos odpowiedział, ale już z innej strony:
- Posłuchaj siebie! Potrzebujesz pomocy! Nie ciągnij tego dalej!
- Ha ha ha! To nie ja tu potrzebuję pomocy! To nie ja przebieram się za nietoperza! - wciąż wypatrywałem ciemnej postaci. Jeśli się przemieszcza, powinienem go widzieć. - Wiem co chcesz zrobić! Próbujesz mnie sprowokować! Przez chwilę czekałem na odpowiedź, wciąż wpatrując się w mrok przede mną, skupiony na wyodrębnieniu każdego podejrzanego odgłosu. Trzy sekundy absolutnej ciszy, nawet wiatr i burza ucichły na ten moment.
- Nie. - usłyszałem tuż za swoimi plecami. - Chcę odwrócić twoją uwagę. Odwróciłem się. Stał na drugiej skrzyni tuż za mną. Jego postać rozświetlił błysk pioruna, a ja w tym momencie pojąłem. To nie jest zwykły stuknięty przebieraniec. On jest moim przeciwieństwem. Moim antagonistą. Ucieleśnieniem tego z czym walczę - niegodziwości, niesprawiedliwości, zła. Został przysłany aby przeszkodzić w mojej świętej misji. On jest moją próbą.
Stałem tak zupełnie odsłonięty w czasie gdy uzmysłowiłem sobie tę prawdę. Nietoperz nie tracił czasu. Skoczył na mnie i wytrącił mi pistolet z dłoni. Cudem uniknąłem jego kolejnego ciosu, tym razem wymierzonego w mój podbródek. Był dobry. Bardzo dobry. I cholernie szybki. Nigdy nie widziałem żeby ktoś tak walczył i ruszał się z taką szybkością. Nie miałem z nim szans w takim starciu. Za wszelką cenę musiałem dostać się do pistoletu. Dach co chwila rozświetlany był oślepiającymi błyskami. Burza szalała wysoko nad nami. Deszcz zalewał całe miasto. Dach był śliski od wody. Zupełnie jakby natura chciała wmieszać się do naszej walki, ale nie bardzo wiedziała po czyjej stronie ma stanąć. Cóż, lepiej niech decyduje się szybko.
Przyjąłem potężny cios na korpus, który pozbawił mnie tchu i odrzucił na jakieś dwa metry. Padłem zamroczony w kałużę wody. Przed oczami latały mi malutkie świetliki. W ustach i nosie czułem krew. Błysk pioruna rozświetlił moje najbliższe otoczenie i zobaczyłem że znalazłem się tuż obok mojej broni! Kolejna interwencja Niebios sprawiła że upadłem akurat w tę stronę. Podniosłem spluwę i wymierzyłem. Nietoperz zatrzymał się w pół kroku, lekko zaskoczony. Nie miałem zamiaru czekać dłużej. Wystrzeliłem.
Oślepiający błysk wystrzału i pioruna oślepiły mnie na chwilę. Przez ułamek sekundy nic nie widziałem, a kiedy odzyskałem wzrok - nikogo już nie było. Czyżby się udało? Czy posłałem go z powrotem tam, skąd przybył? W miejscu gdzie stała mroczna postać Nietoperza, ujrzałem kilka kropel krwi, po chwili zmytych przez strugi deszczu. Krwawi! Więc z całą pewnością można go zabić.
W tym momencie poczułem mocne uderzenie z boku. Ciężka postać przygniotła mnie do podłoża. Na szczęście udało mi się nie wypuścić pistoletu. Uderzyłem nim przeciwnika z całych sił w skroń. Jego maska musiała zamortyzować część uderzenia, ale udało mi się go na chwilę zamroczyć. Wystarczająco długo by się wyślizgnąć i odbiec tak daleko, jak się da. Prawie zapomniałem że znajdowaliśmy się na dachu i cudem udało mi się zatrzymać tuż przed krawędzią. Na dole panowało spore poruszenie. Policjanci wybiegali z budynku, krzyczeli coś, wsiadali do radiowozów. Tak więc albo skończyły się pączki, albo znaleźli swojego nieprzytomnego kumpla. Ja stawiałem na tę drugą opcję.
- To koniec. - usłyszałem za sobą. Nietoperz podchodził powoli. Zdawał się nie zauważać krwawiącego prawego ramienia. - Nie masz dokąd uciec. Zaraz będzie tu policja. Oddaj broń i skończ to szaleństwo.
- Jeszcze tu jesteś? Dobrze. Skończę to. Tu i teraz. - powiedziałem, po czym z trudem uniosłem pistolet i wymierzyłem go w stronę Nietoperza. Miałem już dość tej walki. Byłem zmęczony, zakrwawiony, pobity i osłabiony. Ręka drżała mi pod ciężarem rewolweru. Jeden strzał i będę mógł uciec i kontynuować moją misję. Nie czekałem dłużej. Zmrużyłem oczy i pociągnąłem za spust...
Oczekiwałem odgłosu wystrzału, ale nic takiego nie nastąpiło. Tylko ciche kliknięcie. Spojrzałem ze zdziwieniem na rewolwer. Nacisnąłem jeszcze raz na spust - to samo. Ja... nic nie rozumiem. Zaciął się? Może to przez wilgoć? Nie, nie, nie! Przecież działał. Działał, do cholery! Co się mogło stać? Dlaczego akurat teraz? Dlaczego?!
Drzwi na klatkę schodową gwałtownie się otworzyły. Na dach wybiegło z tuzin policjantów.
- Stać! Nie ruszać się! - zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego. - Rzuć broń i ręce na głowę! Rzuć broń powiedziałem!
Ich głosy dochodziły do mnie jakby z głębokiej studni. Przegrałem! Nie wierzę! To nie może być prawda! To się nie może tak skończyć! Byłem zdruzgotany swoją porażką. Wszystko stracone. Nikt już nie pomści Helen. Nikt nie wymierzy sprawiedliwości tym, którzy na nią zasługują. Nikt.
Odwróciłem się w stronę ulicy. Na dole pełno było gliniarzy spoglądających w górę. Wszyscy już wiedzieli gdzie jestem. Wezwali nawet śmigłowiec. Zostałem oświetlony silnym snopem światła z góry, jakby niebo nagle się otworzyło i zapraszało mnie w swoje progi. Broń wypadła mi z dłoni. Burza ucichła zupełnie nagle, a po Nietoperzu nie było już śladu. Demon stanowiący ucieleśnienie zła rozpłynął się w mroku. Zostawił mnie pokonanego na placu boju, aby samemu świętować zwycięstwo w jakiejś mrocznej otchłani, którą nazywa swoim domem.
Czułem jak policjanci odciągają mnie od krawędzi.
Nie rozumiem tylko dlaczego los pozwolił mu wygrać? Czy to też jest jakiś znak? Tak, na pewno. Nic się nie dzieje bez przyczyny.
Ktoś skuł mi ręce kajdankami.
A jednak to naprawdę koniec. Pomaga mi jedynie świadomość, że kiedyś odkryję znaczenie mojej dzisiejszej porażki. Wyciągnę wnioski. Stanę się mądrzejszy i silniejszy. I dopiero wtedy się zemszczę. Dopiero wtedy zwyciężę...

KONIEC

Autor: Adams




WAK - Serwis Komiksowy
Spider-Man Online

Punisher - Serwis o Punisherze
The Truth about The X-Files





© Copyright 2003 and 2012 by BatCave. Wszelkie prawa zastrzeżone
Batman is registered trademark of DC Comics, Warner Bros.

Projekt i wykonanie: myspace.com/WebMastaMajk