Gdzieś w Hollywood musiała się odbyć taka rozmowa. Ktoś doświadczony i wysoko postawiony wziął Christophera Nolana na bok i tonem nie znoszącym sprzeciwu zaczął tłumaczyć reżyserowi, że obsada jego filmu jest kompletnie pomylona. "Gary Oldman gra zramolałego poczciwinę w filmie, w którym Tom Wilkinson gra głównego gangstera? Christian Bale jest herosem bez skazy obok Cilliana Murphy w roli psychopatycznego mordercy? Liam Neeson jest zabijaką-zakapiorem obok Rutgera Hauera w roli korporacyjnego biurokraty? Chris, musisz to chyba przemyśleć...". Wyobrażam sobie odpowiedź Nolana - "sp..., to mój film".
Jak dobrze, że tak właśnie odpowiedział! Atutem nowego Batmana jest gwiazdorska obsada (dla samego Michaela Caine w roli najlepszego Alfreda ever warto odżałować dwie dychy na bilet). Dodatkowo jednak ten atut jest świetnie zagrany - aktorzy, których twarze mogły nam już się co nieco opatrzeć grają tutaj role radykalnie odmienne od swojego typowego emploi. To jest kino autorskie - Nolan zrealizował własną wizję mitu o facecie w trykotach i pelerynce, dzięki czemu dokonał niemożliwego. Chociaż wszyscy znamy tę opowieść na wyrywki, jednak ten film zaskakuje. I to na plus!