Batman Forever co prawda sukcesu artystycznego nie osiągnął, niemniej jednak zarobił na siebie i nawet parę groszy więcej. Zadowoleni producenci, którzy potrafili tylko liczyć kasę, a czytać recenzji chyba niestety nie, ze spokojną głową powierzyli realizację kolejnego filmu o Batmanie Schumacherowi, który ich zdaniem sprawdził się przy
Batmanie Forever. Dodatkowym krokiem, na jaki się zdecydowano, było dodanie gorących nazwisk do obsady: George'a Clooneya (zastąpił nieporadnego Kilmera), Alicię Silverstone, Umę Thurman i przede wszystkim Arnolda Schwarzeneggera.
Batman (Clooney) i Robin (O'Donnell), wyposażeni w nową broń i nowe kostiumy (ależ oczywista, że Człowiek-Nietoperz ponownie ma sutki), stawiają czoło tym razem Mr. Freeze'owi (Schwarzenegger) i Trującemu Bluszczowi (Thurman). Wspomagać ich będzie nowa towarzyszka, Batgirl (Alicia Silverstone).
Ten film można streścić jednym słowem: tragiczny. Pomińmy już fakt, że z obsady nie usunięto O'Donnella. Chłopak zagrał nie za specjalnie już w Batmanie Forever, ale tutaj, nieporadnie prowadzony przez Schumachera i przekonany o swojej aktorskiej genialności (nie usunięto go z filmu, choć zrobiono to z Kilmerem!), przedstawia sobą obraz nędzy i rozpaczy. Moją ulubioną sceną z Robinem jest ta, w której ucieka mu Freeze, a on wydaje z siebie przeraźliwy jęk. Jest to scena rodem z filmów science-fiction klasy B z lat pięćdziesiątych (stara, dobra szkoła Eda Wooda Juniora). Beznadziejnie radzą sobie również Alicia Silverstone, wiecznie z miną "Och, jaką ja jestem wielką gwiazdą i jaka ja jestem utalentowana", i Uma Thurman, aktorka niezła, niestety tym razem zatopiona w schumacherowskim kolorowym kiczu, co jej zdecydowanie przeszkadza. Jedynymi aktorami, którzy radzą sobie nieźle, są Clooney (jedyna osoba z towarzystwa, która nie zaliczyła nominacji do Złotej Maliny) i Schwarzenegger, który gra na poziomie swoich dramatycznych możliwości, czyli lekkoipółśrednio.
Ciut lepiej, ale nie dobrze, jest ze stroną wizualną. Dzięki obecności w filmie Trującego Bluszczu Schumacher mógł do woli nurzyć się w kolorowym, kwiatowym kiczu, co wychodzi mu nader ciekawie. Gotham City straciło już wszelkie elementy swojej tajemniczości, teraz zamiast ponurą metropolią jest miastem niczym z współczesnej, kiczowatej baśni. Całość jest urozmaicona kompletnie niepasującym do historii o Człowieku-Nietoperzu humorem (licytacja Trującego Bluszczu przez Batmana i Robina, bat-karta kredytowa, pies zamarzający w trakcie sikania na hydrant). Nie jest to film wybitnie zły, ale jak na opowieść o Batmanie jest beznadziejny. Stawiam mu zawyżoną ocenę (4/10) ze względu na sentyment do filmów Burtona.